Artur Klinau – „Mińsk. Przewodnik po Mieście Słońca” – recenzja i ocena
Pisząc o książce Artura Klinaua Mińsk: Przewodnik po Mieście Słońca należy chyba zacząć od tego, czym ta książka nie jest. Z pewnością nie jest ona przewodnikiem, jak można by przypuszczać po tytule. To nie publikacja dla turysty, pragnącego dowiedzieć się, jakie atrakcje czekają na niego w stolicy ostatniej dyktatury w Europie. Porady i dygresje na temat przyjazdu do Mińska są w tej książce tylko pewną fasadą. Nie jest to także, jak rzecz ujął na tylnej stronie okładki wydawca, wspaniały album socjalistycznej architektury. W całej, niedługiej przecież, bo liczącej 150 stron, publikacji odnajdziemy zaledwie 9 fotografii. O wartości książki Klinaua, mimo że jest on architektem, świadczą więc nie ilustracje, lecz tekst. A Klinau to istny mistrz słowa, ubierający swoje myśli w unikalny sposób i żonglujący wieloznacznymi refleksjami ze zręcznością godną akrobaty.
Trudno opisać tę książkę. Przewodnik po Mieście Słońca to jednocześnie zbiór wspomnień i refleksji, abstrakcyjna i ocierająca sie o groteskę wizja odrealnionego świata, jak i parahistoryczna opowieść, w której autor jest świadkiem, kronikarzem, ale poniekąd też – odkrywcą. Leon Tarasewicz, polski malarz białoruskiego pochodzenia, niezwykle trafnie określił pracę Klinaua także mianem zapisem spowiedzi jego dotychczasowego życia.
Artur Klinau pisze o Mińsku, ale też o Białorusi i Białorusinach jako człowiek, który wychował się w świecie pozornej utopii, powoli, lecz skutecznie odkrywając jego zakłamanie i sztuczność. Pisze o Miśku z perspektywy człowieka dojrzałego intelektualnie i obytego w świecie – który świadomie podjął decyzję, by nadal żyć w państwie i mieście skutym okowami własnej bezczynności. W Przewodniku po Mieście Słońca mieszają się ze sobą perspektywy i formy narracji. Autor opisuje świat oczami dziecka wychowywanego przez matkę-komunistkę i oczami dojrzewającego dysydenta. Robi to w końcu z perspektywy człowieka już uformowanego, dla którego Miasto Słońca nie jest „złe” lub „dobre”, „szczęśliwie” lub „zakłamane”, ale jest złożonym, tajemniczym tworem, przez który lepiej można zrozumieć tożsamość dzisiejszych Białorusinów. Przewodnik to też refleksja nad historią, którą autor jakby celowo prezentuje w sposób uproszczony i schematyczny. Historyk czytając jego wywód na temat tragicznych dziejów Białorusi, raz po raz wyniszczanej przez kolejne wojny, może skrytykować przeinaczanie i generalizowanie faktów. Zamiast tego może się jednak zastanowić, czy czasem autor nie próbuje pokazać mu świata oczami Białorusina – człowieka wychowanego w Krainie Szczęścia, gdzie białe było czarne, a czarne białe. Człowieka, który nawet uciekając od dwukolorowego świata zmuszony jest wpadać w kolejne schematy i uproszczenia.
Mińsk oczami Klinaua nie jest nijakim, betonowym miastem. To jedyny w swym rodzaju projekt nowego porządku, który udało się zrealizować bo powstawał na gruzach. Po każdej śmierci, pisze Klinau, Miasto odradzało się nie jako kontynuacja poprzedniej tradycji, ale jako całkiem nowy twór z odrębną estetyką, obyczajami, mitologią i religią mieszkańców. Tak jakby kilka hord koczowników przychodziło w to miejsce, budowało, a później odchodziło, zabierając ze sobą swoje Miasto, zostawiało tylko pył kolejnej warstwy kulturowej, kłębki energii pod ziemią i kości przodków rozrzucone po całej okolicy. Mińsk był odwiecznym pobojowiskiem i to właśnie czyniło go najlepszym materiałem dziejowego eksperymentu. Czy było lepsze miejsce, w którym odrodzić się mogło Miasto Słońca Utopii, Wyspy, której nie ma, niż Kraina której nie ma, zamieszkana przez Naród, którego nie ma, ze stolicą w Mieście, którego nie ma? Miasto Słońca jako fizyczne ciało mogło zamieszczać jedynie w mieście idealnie bezcielesnym. W Mińsku udało się to, czego nie można było zrealizować nigdzie indziej. Przyjął on obcy przeszczep komunizmu jako własny, bo tkanka miasta i społeczeństwa była zbyt wątła, by się przed nim bronić. W efekcie to tu powstało Miasto Słońca, a nie w Moskwie, która komunizm pochłonęła, wplatając go w szereg warstw własnej tożsamości, rozmywając go i rozsypując pośród kremlów i taganek, arbatów i pietrowek. W Moskwie twórcom projektu nowego porządku zadrżała ręka i nie byli gotowi zabić ciała starego miasta. W Mińsku takich skrupułów nie mieli i mieć nie mogli.
Mińsk Klinaua jest miastem złowieszczym. Mińsk jako Miasto Słońca był miastem, które nie tolerowało konkurencji i sprzeciwu wobec Szczęśliwości. Samo było genialne i potrzebowało ludzi, którzy pracowaliby wyłącznie na jego genialność. Konkurencję dusiło, rozdeptywało, wypluwało z siebie. Miasto Słońca to też miasto imperialnej architektury o geometrii trzymającej się zasady złotego podziału tak konsekwentnie, że wśród doskonałych proporcji zawsze jakoś brakowało miejsca dla człowieka. To miasto, które swym klasycystycznym ogromem przytłacza, ale też łagodzi obyczaje. Jednocześnie to miasto-atrapa. Miasto mające zachwycić przybywających do Krainy Słońca, a nie mieszkańców. Miasto, gdzie pałace dla ludu to w rzeczywistości pałace-ściany, lub zaledwie pałace-okna. Z drugiej strony fasad nie ma nic.
Praca Klinaua to niezwykły potok myśli, który można rozumieć na dziesiątki sposobów. To też zapisany ezopowym językiem manifest na marginesie współczesności – bieżącej sytuacji Białorusi, której władze wciąż starają się utrzymać przy życiu konającą atrapę Krainy Szczęścia. Nie jest to książka dla każdego, ale dla osób pragnących zrozumieć wycinek świata oczami Białorusina wychowanego w labiryncie Miasta Słońca – pozycja obowiązkowa.