Armia Berlinga – polskie wojsko, choć z polityczną skazą
Justyna Skalska: Do tej pory dał się Pan poznać polskim czytelnikom książkami o zamachu na Gibraltarze i zbrodni katyńskiej. Skąd pomysł na książkę o Wojsku Polskim w ZSRR, podległym Stalinowi, a znanym szerzej jako Armia Berlinga? Dlaczego akurat ten temat Pana zainteresował?
Tadeusz A. Kisielewski: Już wcześniej do pewnego stopnia zajmowałem się powstaniem polskich sił zbrojnych w ZSRR, ale do tej pory interesowała mnie przede wszystkim armia generała Andersa, a przecież nie było to jedyne wojsko polskie, które utworzono na wschodzie. Dlatego postanowiłem kontynuować ten wątek: stąd też wzięła się książka poświęcona – jak to nazywam roboczo – Armii Berlinga.
W obecnych dyskusjach o historii berlingowcy pojawiają się bardzo rzadko, a jeśli już, wzbudzają spore kontrowersje. Czy oznacza to, że zarówno polskich historyków, jak i czytelników ich historia nie obchodzi lub nie interesuje?
Sądzę, że interesuje. Osobiście lubię tematy kontrowersyjne, ale uważam, że kontrowersja dotycząca Berlinga była i jest pozorna. Była to bez wątpienia armia polska, jeśli chodzi o skład, masy żołnierskie oraz z perspektywy jej dokonań bojowych. Natomiast można mieć różne opinie na temat jej charakteru w kontekście politycznym a nawet prawnym. Dlaczego? Pamiętajmy, że istniał wtedy uznawany do 1945 roku legalny rząd w Londynie. A Armia Berlinga została przecież sformowana nie tylko bez zgody, ale i w wbrew temu rządowi. Związek Sowiecki był nie tyle naszym sprzymierzeńcem, co sprzymierzeńcem naszych sprzymierzeńców, więc była to, używając terminu Józefa Mackiewicza, armia „na kontrze” wobec Armii Andersa. W żadnym wypadku jednak nie można tego odnosić do szeregowych żołnierzy: przede wszystkim byli to ci – jak się to popularnie mówi – którzy nie zdążyli do Andersa; kierowały nimi dwojakiego rodzaju pobudki: po pierwsze wydostać się z „nieludzkiej ziemi” jaką było ZSRS, po drugie wnieść wkład w walkę z okupantem niemieckim. I to ostatnie zadanie wykonali: na miarę swojego wyszkolenia, dowodzenia, uzbrojenia.
Zobacz też:
- Bitwa pod Lenino – wojskowa masakra, polityczne zwycięstwo?
- Bitwa pod Studziankami – pancerne starcie berlingowców
Jakie były największe niewiadome dotyczące Armii Berlinga, z jakimi zetknął się Pan podczas pracy nad książką?
Ogromnie dużo zawdzięczam mojemu przyjacielowi, historykowi Stanisławowi M. Jankowskiemu – udostępnił mi swój olbrzymi księgozbiór, z którego mogłem czerpać pełnymi garściami. O tym wspominałem również we wstępie. Dzięki temu przywróciłem do obiegu historycznego – choć może to zbyt pompatyczne określenie – publikacje właściwie już zupełnie zapomniane: poczynając od ’45 roku, poprzez wydania z lat 50. i 60-tych. Są to głównie wspomnienia kościuszkowców oraz dość dobre opracowania – ale bardzo cząstkowe, fragmentaryczne – poszczególnych faz szlaku bojowego. Jestem bardzo zadowolony, że mogłem skorzystać ze źródeł, które właściwie są już zapomniane, może nawet lekceważone. Muszę jednak przyznać, że ich lektura sprawiała pewną przykrość intelektualno-estetyczną, ponieważ są gęsto utkane nieznośnymi wtrętami ideologicznymi, które trzeba było po prostu odsiać: wtedy dopiero mogłem uzyskać całkiem przyzwoitą warstwę faktograficzną.
Do tej pory największą białą plamą była kwestia dezerterów. To akurat udało mi się w dość sporym stopniu naświetlić. Pomogła mi w tym publikacja Mikołaja Kałłaura sprzed kilku lat, który dotarł do prasy niemieckiej i na tej podstawie udało mu się ustalić kilkaset nazwisk dezerterów z Armii Berlinga. Na tej podstawie, oraz korzystając też z innych źródeł, opisałem przykłady kilku dezerterów: przyczyny ich dezercji i dalsze losy.
Skąd zawarte w tytule nawiązanie do słynnej gwardii sułtana tureckiego?
Ze zdumieniem i pewnym smutkiem przekonałem się, że w Polsce pojęcie „janczar” rozumiane jest jako „dobrowolny najemnik”. Tymczasem wyglądało to inaczej – i tutaj paralele między janczarami sułtana a berlingowcami są ogromne. W Turcji przed wiekami formację janczarów tworzono z jeńców, niewolników; później pojawił się przymusowy pobór, branka. Z Armią Berlinga było podobnie: naprzód byli to łagiernicy i specosiedleńcy ze Związku Sowieckiego, a później – już po wkroczeniu wojsk na ziemie polskie – mieszkańcy Kresów Wschodnich i znad Bugu, którzy trafiali do armii z przymusowego poboru. Brali wtedy wszystkich – nieważne, czy z Armii Krajowej, czy z Ludowej. To pierwsza analogia. Po drugie, pamiętajmy, że janczarzy mieli być podporą sułtana. Podobnie było z Armią Berlinga: miała być oparciem dla nowych władz polskich, zainstalowanych przez Kreml; ale później w Turcji janczarzy obalali sułtanów, w Polsce zaś 13 grudnia 1981 roku „janczarzy Berlinga” obalili władzę PZPR…
Przeczytaj również:
- Czy Ludowe Wojsko Polskie zasługuje na pamięć?
- Politrucy w Marynarce Wojennej. Przyczynek do charakterystyki
Który moment w opisywanej przez Pana historii berlingowców okazał się najważniejszy dla dziejów Armii Polskiej? Bitwa pod Lenino? Wejście na ziemie tzw. „Polski Lubelskiej”? Zdobycie Berlina?
Zacznijmy od końca. Do Berlina Armia Berlinga była „zaproszona” niejako kurtuazyjnie: rola jej była tam niewielka, chodziło tylko o symbol; ten symbol przydał się później polskiej władzy.
Bitwa pod Lenino: pamiętajmy, że tam zostali wysłani żołnierze, którzy przeszli mniej więcej 2/3 szkolenia wojskowego. To, czym tak się zachwycano, że tyraliera szła wyprostowana, było przecież największym możliwym błędem taktycznym! Piechota atakuje skokami, padnij-powstań, a polscy żołnierze z Dywizji Kościuszki zrobili tak, jak uczono ich na niedokończonym szkoleniu. Szli pięknie, dostali oklaski od żołnierzy radzieckich, ale nie rekompensuje to przecież masakry. Lenino było w ogóle konglomeratem wszystkich możliwych błędów i nieszczęść.
Moim zdaniem rzeczywiście duży wkład taktyczny i operacyjny armia wniosła na Wale Pomorskim. Oczywiście było zdobycie Gdańska, gdzie znów została „zaproszona” Pierwsza Brygada Pancerna imienia Bohaterów Westerplatte, ale znów to był niewiele znaczący wkład. Z kolei na Wale Pomorskim Polacy – już uzbrojeni i wyszkoleni – walnie przyczynili się do przełamania tej ważnej, silnie bronionej przez Niemców pozycji.
Kto faktycznie kierował Armią Polską w ZSRR – pomijając oczywiście Stalina i dowództwo Armii Czerwonej?
Tutaj musimy podejść do problemu szerzej. Wszystkie polskie formacja wojskowe po wrześniu ’39 roku: Armia Polska we Francji, Pierwszy Korpus w Szkocji, Armia Andersa i Armia Berlinga w Związku Sowieckim – wszystkie one były podporządkowane strategicznie i operacyjnie rządom państw, na których stacjonowały i pod kierunkiem których walczyły – czyli Francji, Wielkiej Brytanii i ZSRS. Dlaczego? Były to zbyt nieliczne siły: przecież armia polska na Zachodzie dobiła do około 200 tysięcy żołnierzy. Cóż to było wobec milionowych sił aliantów czy Armii Czerwonej? Cóż to była Armia Andersa, która skompletowała trzy dywizje, czy Armia Berlinga? Siłą rzeczy polskie formacje na każdym froncie były podporządkowane sojusznikom. To jest militarna strona zagadnienia. Natomiast jeśli chodzi o polityczną, rząd polski na uchodźstwie, w mniejszym lub większym stopniu, w każdym momencie, był uzależniony od Londynu i Waszyngtonu. Tylko że to nie były stosunki jednokierunkowe: tam były dyskusje, przetargi. W przypadku Armii Berlinga było to natomiast całkowite podporządkowanie Moskwie.
I tutaj znów wraca kwestia czy była to w tym znaczeniu armia polska, czy też nie. Generał Zygmunt Berling – człowiek bardzo ambitny z jednej, a koniunkturalista i oportunista z drugiej strony – miał jedną mrzonkę: że uda mu się zrobić ze swoją armią to, co udało się zrobić Józefowi Piłsudskiemu z Legionami. W żadnym wypadku nie był komunistą – przynajmniej nie z przekonania. Wyobrażał sobie, że do Polski wejdzie dowodzona przez niego armia, która zainstaluje ustrój podobny do socjalistycznego, oczywiście będzie w przyjaznych stosunkach z Moskwą, ale rządzić będzie samodzielnie. Jego zastępca Włodzimierz Sokorski mówił: „Każdy z nas: dziś oficer, jutro wojewoda”. I to wystarczyło, by kaganiec polityczny nad Armią Berlinga się zacieśnił i pozostała tylko rywalizacja Związku Patriotów Wandy Wasilewskiej i Centralnego Biura Komunistów Polski Minca, Bermana i Zambrowskiego.
Czy Pana zdaniem Armia Berlinga odegrała swoją wojskową rolę? A może miała znaczenie tylko propagandowo-polityczne?
Z czysto wojskowego punktu widzenia – na pewno przy przełamaniu frontu na Wale Pomorskim. W kolejnych etapach szlaku bojowego jej rola nie była znacząca. Mimo wszystko. Może jeszcze z wyjątkiem bitwy pod Studziankami. Niemniej, na miarę swoich możliwości, wniosła wkład w zwycięstwo nad Niemcami.
Wyobraźmy sobie teraz, że właśnie odbywa się proces nad Armią Berlinga. Jakich argumentów użyłby pan, będąc prokuratorem, a jakich, będąc adwokatem w tej rozprawie sądowej?
Zacznę od obrony. Otóż niewątpliwą zasługą Armii Berlinga, podobnie jak Armii Andersa – tu je stawiam na równi – było wyciągnięcie tych nieszczęsnych Polaków ze Związku Sowieckiego. Anders zabrał ze sobą prawie 120 tysięcy Polaków: żołnierzy, kobiet, dzieci. Berling nieco mniej, ale niewątpliwie zasługa obu dowódców jest w tym sensie – humanitarnym – niezaprzeczalna. Podobnie Związek Patriotów Polskich: od maja 1943 roku Wanda Wasilewska wprost żądała od Stalina, by wszyscy obywatele polscy, bez względu na narodowość, uzyskali możliwość tworzenia Armii Berlinga. Samych dzieci uratowano wtedy dziesiątki tysięcy. Tutaj widzę główną linię obrony zarówno wobec Berlinga, jak i ZPP.
Polecamy także:
Trudno mieć jakiekolwiek zarzuty wobec mas żołnierskich. Również nie mogę postawić w stan oskarżenia tych, którzy uczestniczyli w zwalczaniu żołnierzy Podziemia. Dlaczego? Z prostego powodu: był to rozkaz. Weźmy za przykład 4. Dywizję Piechoty, która została przemianowana na Korpus Bezpieczeństwa Wewnętrznego i wysłana do walki z partyzantami. Co więcej: bardzo liczne były wtedy dezercje, nie tylko oficerów i żołnierzy AK, którzy zostali przymusowo wcieleni do Armii Berlinga.
Natomiast główne oskarżenie musi dotyczyć politycznych patronów. W pewnym momencie przestał nim być ZPP, a zostało nim tylko i wyłącznie Centralne Biuro Komunistów Polskich, składające się z ludzi, którzy zamierzali wprowadzić stalinizm w Polsce. I ta niewielka grupka przedwojennych komunistów, niedobitków KPP, doprowadziła do tego, że Armia Berlinga w oczach dużej części społeczeństwa stała się armią obcą. I tutaj nie będzie żadnych okoliczności łagodzących.
We wstępie Janczarów Berlinga pisze Pan, że współcześni historycy, którzy zajmują się badaniem dziejów tej armii, stają się niejako „politycznie podejrzani”. W jaki sposób, Pana zdaniem, należałoby opowiadać o historii oddziałów i żołnierzy, którzy stali się bohaterami Pana książki? Czy w ogóle zasługują na dobrą pamięć?
Są podejrzani i to z obu stron politycznej sceny! Sądzę, że historycy mogą obawiać się, że jeśli docenią w jakiś aspektach Armię Berlinga, to wtedy zostaną uznani za „starych komuchów”, a jeżeli pozwolą sobie na krytykę czy potępienie, wtedy zostaną oskarżeni o „zoologiczny antykomunizm”. Uważam, że badacz nie powinien wyznawać żadnej ideologii, oprócz jednej: uczciwości i zdrowego rozsądku. Żadnej ideologii politycznej. Należy podchodzić do tematu bez uprzedzeń, opisując chłodno wyniki badań, jak najrzadziej wartościować.
Moim zdaniem należy docenić poświęcenie, trud i walkę żołnierzy, oficerów, podoficerów, a z drugiej strony powinno się naświetlić cele polityczne, które przyświecały ich patronom. I tylko w ten sposób można opisywać Armię Berlinga. Nie zapominajmy, że było to wojsko polskie, które – jakby nie patrzyć – stanowiło część koalicji antynazistowskiej. I tu nie ma żadnych wątpliwości.