„Ania, nie Anna” – recenzja i ocena serialu
„Ania, nie Anna” – recenzja i ocena serialu
Więcej Ani w… Ani?
Opowieść o rudowłosej sierocie z Zielonego Wzgórza doczekała się już wielu adaptacji – od filmów pełnometrażowych, po kreskówki, anime czy sztuki teatralne. Kwestią czasu było więc, aż Ania Shirley zawita na Netflixie. Zawitała – 19 marca 2017 r. i jak już to ma w zwyczaju – wyrządziła swą obecnością niemało zamieszania. Ania wykreowana przez Beckett znacząco różni się od tej, którą znamy z powieści Montgomery czy chyba najpopularniejszej dotychczas adaptacji autorstwa Kevina Sullivana. W odróżnieniu od ich wizji, jest ona znacznie bardziej wyrazista, a jej postać nabiera rumieńców, czy w tym przypadku właściwiej by rzecz – piegów, podkreślających zadziorny charakter dziewczynki. W świecie stworzonym przez Moirę Walley-Becket nie jest ona już wyłącznie niezdarną i zakręconą, lecz w gruncie rzeczy uroczą sierotą, jaką ją zapamiętaliśmy dzięki ślicznej Megan Follows z filmu Sullivana.
Bohaterka, w którą wcieliła się Amybeth McNulty, mimo iż nie wyzbyła się wybuchowego charakteru i wrodzonej zdolności do wpadania w tarapaty, wydaje się przy tym znacznie dojrzalsza oraz świadoma tego, kim jest i co robi. Osierocona, kilkunastoletnia dziewczyna, zdecydowanie wyprzedza myślenie swojej epoki, okazując się największym wsparciem dla kolegi, mającego problemu z zaakceptowaniem własnej tożsamości czy odważnie stając w obronie poniżonej koleżanki. Wreszcie udaje się do sierocińca, by skonfrontować się z traumatyczną przeszłością oraz bolesną prawdą o swoim pochodzeniu. Jednocześnie jednak jest to wciąż ta sama nastolatka, która ucieczkę od problemów dorosłości znajduje w dziecinnym świecie fantazji, a zrozumienie – w rozmowach z drzewami czy wyimaginowaną przyjaciółką. Charyzmatyczna, emocjonalna, momentami tragiczno-komiczna w swoich patetycznych opisach i skłonnościach do dramatyzowania – jest niewątpliwie groteskowa i pełna sprzeczności. Za to jednak pokochała ją społeczność Avonlea oraz widzowie – bo Ani, pilnie strzegącej prawidłowej formy swojego imienia – zdecydowanie nie da się nie pokochać.
Nie tylko dla młodszych widzów
Opowieść o przygodach pełnej życia, głośnej dziewczyny z Avonela, to dla wielu sentymentalny powrót do czasów dzieciństwa. Mając to na uwadze, nie powinny dziwić głosy krytyki, kierowane nierzadko pod adresem Moiry Walley-Becket. Autorkę netflixowego serialu, znaną z takich produkcji, jak chociażby „Breaking Bad”, oskarżano o zamiłowanie do przemocy i brutalności, co swoje odzwierciedlenie znaleźć miało także w serialu o Ani. Rzeczywiście nie sposób zaprzeczyć – Becket zdecydowanie zerwała w nim z beztroskim, idyllicznym obrazem bohaterki, jaki większość z nas zapamiętała z książki Montogomery. Bez skrupułów rozprawiła się z mitem sielskości, powstałym wokół lektury, ukazując świat dziewczyny w całej okazałości – nie zaś przefiltrowany przez bujną wyobraźnię sieroty. W tym też celu autorka wzbogaciła serial o sceny, których w dziele pisarki zabrakło.
Przyglądając się serialowej Ani, widzimy więc nie tylko beztroską, żądną przygód nastolatkę, ale także – a momentami przede wszystkim – skrzywdzoną sierotę, zmagającą się z traumą odrzucenia i prześladowania przez rówieśników. Widzimy niespełnione rodzeństwo – Marylę i Mateusza – chowające głęboko ciężar trudnych i bolesnych decyzji z przeszłości. Widzimy wreszcie okrutne, momentami pełne smutku sceny śmierci, zastraszania, molestowania, porywania dzieci. Bolesne w swej prawdziwości, opatrzone odpowiednią muzyką sprawiają, że momentami nie sposób nie uronić łzy wzruszenia i smutku nad losem bohaterów.
Avonlea jako bastion przemian społecznych
Już po pierwszych minutach serialu można dostrzec, że nie jest on wierną ekranizacją powieści. Chociaż zbytnie odejście twórców od oryginału może wywołać sprzeciw zagorzałych miłośników powieści, ten też zabieg decyduje o niezwykłej wartości produkcji oraz sprawia, że zyskuje ona drugie dno. Wraz z, bądź co bądź, niełatwą historią porzuconej nastolatki, Beckett sprawnie przemyciła wiele istotnych kwestii. To też sprawiło, że lekka, młodzieżowa opowieść o losach Ani z Zielonego Wzgórza, w wydaniu Beckett stała się wręcz manifestem, odważnie podnoszącym wiele trudnych, często wstydliwych tematów. Z pomocą rudowłosej, ciekawej świata dziewczyny, autorka bezlitośnie rozprawia się z problemem rasizmu i trudnej sytuacji ludności czarnoskórej, jak i indiańskiej społeczności Mikmaków. W tym też celu w szczegółach zobrazowała bodaj jeden z największych wyrzutów sumienia w historii Kanady, czyli Canadian Indian residential school system – system szkół katolickich, który pod hasłem ucywilizowania „dzikich”, odbierał ludności rdzennej dzieci, narzucając im – nierzadko siłą – nową tożsamość.
Dodatkowo posługując się kolegą Ani – Colem – autorka poruszyła także problem homoseksualizmu i problemów z jego odbiorem przez nieprzychylnie nastawione społeczeństwo. W produkcji nie zabrakło wreszcie kwestii feminizmu, który momentami – jak na ówczesne czasy – przybiera wręcz przesadne rozmiary. Otoczona silnymi, kobiecymi wzorcami Ania, w pewnym momencie sama staje się naczelną orędowniczką emancypacji kobiet, co w ustach kilkunastoletniej dziewczynki wypada momentami wręcz groteskowo. Do tego wątek przestarzałego systemu edukacji, walki o wolność słowa czy ubóstwa i nierówności społecznych. To wszystko sprawia, że „Ania, nie Anna” stanowi niezwykle bogatą mozaikę przeróżnych charakterów, osobowości oraz postaw życiowych.
Najlepsza z możliwych wersji Ani
Przy nasyceniu poważną tematyką, serial Moiry Wallet-Beckett pozostaje wciąż lekką, przyjemną w odbiorze produkcją. Jeśli autorka funduje nam łzy wzruszenia, to tylko po to, by za chwilę osuszyć je śmiechem, spowodowanym kolejną wpadką pełnej radości i optymizmu dziewczyny. Ta zaś zdecydowanie staje na wysokości zdania. Nie tylko ona. Wśród całej obsady aktorskiej trudno by szukać słabego ogniwa. Na szczególne wyrazy uznania zasługuje przy tym Lucas Jade Zumann, który wcielił się w rolę Gilberta. Dzięki swym umiejętnościom aktorskim, zbudował on postać dojrzałego, odpowiedzialnego chłopaka, zdecydowanie górującego intelektualnie nad rówieśnikami. W odróżnieniu od Gilberta z powieści, jest on znacznie bardziej wyrazisty. Swoje role – apodyktycznej, surowej Maryli oraz zamkniętego w sobie, nieco zdziwaczałego Mateusza – kapitalnie zagrali również Geraldine James i Robert Holmet Thomson. Po obejrzeniu netflixowego serialu, trudno wyobrazić sobie to rodzeństwo w innej obsadzie. Jedyne, co można autorce zarzucić, to zbyt duża przemiana tych postaci – Maryla w pewnym momencie staje się zbyt uległa, Mateusz zaś – śmiały w wyrażaniu emocji.
Kwestią, do której również można wysuwać pewne zastrzeżenia, jest pozostawienie widzów z niewyjaśnionym epizodem Indian. Podczas gdy wszystkie z wątków zostały pozamykane, jako że twórcy zapowiedzieli nie kontynuować serialu, ten pozostawia pewien niedosyt. Owo niedociągnięcie rekompensuje jednak trafiona obsada, uniwersalny charakter serialu, a do tego przepiękne widoki malowniczego Avonlea – zdecydowanie nie trzeba być Anią, by stracić dla nich serce. To wszystko sprawia, że wykreowana przez Moirę Walley – Ania, jest w moim odbiorze najlepszą ze swoich dotychczasowych wcieleń.