Andrzej Bart — „Rien ne va plus” – recenzja i ocena
Dowcip i polot, z jakimi Andrzej Bart zawiązuje akcję swojej powieści, pozwalają czytelnikowi spodziewać się po niej wszystkiego, co najlepsze. Oto sieneński szlachcic Tommaso d'Arcipazzi, a raczej jego bezcielesna świadomość, której dane jest życie w portrecie przedstawiającym go en trois quart, trafia do Polski, by tu spędzić przeszło dwa wieki, a tym samym stać się – jak sam mówi – niemal Polakiem. Obserwacja „nowych rodaków” ze ścian ich gabinetów, bawialni, a nawet sypialni okazuje się być źródłem niezliczonych zaskoczeń i niespodzianek, a co za tym idzie, lawiny żartobliwych uwag i komentarzy, nawet dla kogoś tak bywałego w świecie. „By tylko żart nie przeszedł na trwałe w ironię, która, choć dobra na okrasę, nie powinna stać się podstawową treścią opowieści” – myśli czytelnik, przystępując do lektury. Kończąc, nie może się jednak pozbyć wrażenia, że jego nadzieje okazały się płonne.
Niezwykle ciekawa jest przyjęta przez Barta perspektywa opisu polskiej rzeczywistości w jej różnorakich obliczach, które przyniosło dwieście lat historii. Nie chodzi nawet o to, że bardzo wiarygodnie i z ogromną swobodą wnika autor w świadomość osiemnastowiecznego wolnomyśliciela, mającego słabość do kobiet i hazardu, co może świadczyć tyleż o podobieństwach charakterologicznych, co i o kunszcie pisarskim autora. Ciekawą jest przede wszystkim opowieść przedstawiciela zachodniej Europy o kraju, który – pomimo wielkich aspiracji – przez decyzje polityczne i mentalność swych mieszkańców coraz bardziej od zachodu się oddala. Kiedy w początkowych partiach książki d'Arcipazzi ze ściany w pokoju bilardowym obserwuje Stanisława Augusta, wiele, nawet zbyt wiele mając zrozumienia dla jego poczynań ([Przecież postąpił właściwie. Cóż bowiem warte królowanie, jeżeli przynosić ma tyle osobistych utrapień?]), czytelnik jest przekonany, że narrator dysponuje jeszcze pewnymi narzędziami do opisu i analizy zachowań postaci, z jakimi obcuje. Duże zrozumienie dla obserwowanej rzeczywistości wykazuje nawet wtedy, gdy wkrótce potem trafia pod strzechy domów ludzi niższego pochodzenia, wyrywających się co i rusz do nowych powstań. Gdy jednak fabuła książki wkracza w wiek XX, a model życia zupełnie się zmienia, widać wyraźnie zagubienie bohatera, coraz mniej celnie interpretującego wydarzenia, których jest bezczynnym obserwatorem.
Bardzo inspirująca i pouczająca jest owa diachroniczność zestawianych ze sobą, nawet na sąsiednich stronach, obrazów. Ciekawa jest z naszej perspektywy obserwacja, jak d'Arcipazzi przystosowuje się do coraz to nowej rzeczywistości i stara się zrozumieć ją jak najpełniej. A przecież ciągle nie nadąża za zmianami i tylko łudzi się przekonaniem o wartości nabywanych stopniowo kluczy interpretacyjnych, które jednak, nim jeszcze zostaną umiejętnie użyte, stają się przestarzałe i niewystarczające. O ile na przykład Polska po zawierusze pierwszej wojny światowej, wkraczająca w okres dwudziestolecia, daje się jakoś rozpoznać, przypominając tę znaną z końca XIX wieku, przynajmniej jeśli chodzi o zachowanie jej mieszkańców i przyświecające im ideały, o tyle po drugiej wojnie rzeczywistość zmienia się diametralnie i wszystko trzeba próbować zrozumieć na nowo.
Przyznam, że czytając książkę Barta miałem nadzieję, że uśmiech, który będzie wywoływała, pozostanie do końca uśmiechem szczerego rozbawienia. Niestety, im bliżej w fabule naszych czasów i dalej w wiek XX, uśmiech czytelnika rzednie, przechodząc w ironiczny grymas, a „święta naiwność” d'Arcipazziego staje się coraz bardziej karykaturalna. Konwencja gawędy o świecie z bezpiecznych ram portretu, na jaką zdecydował się Andrzej Bart, jest znakomitym podłożem dla humorystycznej opowieści o pedagogicznym zabarwieniu i jako taka sprawdza się w swej pierwszej części. Jednak główny bohater trafia w owej ramie coraz częściej do domów, by rzec delikatnie, nie najszlachetniejszych gospodarzy, i w nich wybucha optymistyczną aprobatą dla niezrozumiałych dla siebie poczynań (jak wtedy, gdy zupełnie szczerze chwali malarza, który zaraz po drugiej wojnie światowej w swej pracowni umiejętnie zapełnia traktorami pola na swych obrazach, pogrążając się stopniowo w depresji i alkoholizmie). Czytelnik zaczyna mieć wtedy wrażenie, jakby raz po raz otwierał Radosne dni Samuela Becketta, by na nowo odczytać znaną frazę: Jeszcze jeden radosny dzień.
Dzień jednak, tak jak u Becketta, nie okazuje się być radosnym, zwierciadło opowieści d'Arcipazziego coraz bardziej się wykrzywia, a całość przekazu staje się gorzka i ironiczna. Wraz z tą zmianą sytuacje, które dawniej bawiły, zaczynają nużyć i niepokoić, wzbudzając momentami niesmak. Pod niezmiennie pogodnymi i lekkimi komentarzami bohatera, przez zestawienie ich z mroczną chwilami rzeczywistością, czytelnik wyczuwa bowiem coraz silniejszy ładunek krytyczny, nieprzystający, jak się zdaje, do stylu całej powieści i jak gdyby przemycany doń bocznym wejściem. Przemycany, gdyż zmiana ta może być nieodczuwalna dla niektórych czytelników, szczególnie zatopionych w rytmie kolejnych odsłon opowieści, wyznaczanym przenosinami portretu bohatera z jednego miejsca na drugie. Sam d'Arcipazzi przyznaje się do sympatii, jaką darzy pana Woltera, jednak to nie jego opowieść ma wydźwięk krytyki optymizmu w stylu tej dokonanej w Kandydzie, a raczej całość uczyniona przez autora z połączenia przemyśleń bohatera i świadomości realnego oblicza niektórych, opisywanych na kartach powieści, wydarzeń. Przed łyżką dziegciu przynoszącą, moim zdaniem, poważną szkodę dla smaku całej powieści, ostrzegam tych wszystkich, którzy – jak piszący te słowa – przesadnej sympatii do pana Woltera i krytyki uprawianej w jego duchu, nie żywią.
Trzeba także wspomnieć, że historia jednej z pojawiających się w powieści bohaterek została przez Barta opowiedziana na nowo, w inny, może dojrzalszy sposób w powieści Rewers, która doczekała się niedawno entuzjastycznie przyjętej ekranizacji. Śpieszę jednak uspokoić, że bynajmniej nie trzeba być fanem Rewersu, by nad Rien ne va plus spędzić kilka miłych chwil.
Co do strony wydawniczej, W.A.B. po raz kolejny nie zawodzi swoich czytelników. Ustalając bowiem cenę powieści na niebagatelne pięćdziesiąt złotych, dba o to, aby książka była wydana najlepiej, jak to możliwe, solidnie oprawiona i zszyta, kusząca wygodną czcionką i intrygująca tajemniczym uśmiechem autora ze zdjęcia na okładce.
Korekta: Agnieszka Kowalska