Andrzej Andrusiewicz – „Krwawa dekada” – recenzja i ocena
Potrzeba chwili
„Krwawa dekada” nieprzypadkowo została wydana z początkiem roku 2013. Tło dlań stanowi czterechsetna rocznica kulminacyjnego punktu polsko-litewsko-moskiewskich zmagań, jakim była kapitulacja wojsk Rzeczypospolitej na Kremlu. We wciąż bardzo napiętych i powikłanych stosunkach polsko-rosyjskich historia nadal stanowi ważny punkt odniesienia, często też, niestety – źródło zadrażnień oraz wzajemnych uprzedzeń. Ustanowienie (w miejsce obchodów rocznicy rewolucji październikowej) Dnia Jedności Narodowej w putinowskiej Rosji, także w kontekście wzrostu nastrojów nacjonalistycznych za naszą wschodnią granicą, budzić może też i pewne obawy. Dlatego powstało zapotrzebowanie na rzetelny przekaz historyczny, naświetlający wydarzenia sprzed czterech stuleci w całej ich złożoności. Praca Andrzeja Andrusiewicza podejmuje to niełatwe wyzwanie. Czy jednak udało się jej mu sprostać? Odpowiedź na to pytanie zależeć może od konkretnego czytelnika. W mojej ocenie, przy wszystkich swych walorach, „Krwawa dekada” jest trochę jak opisywane w niej dymitriady – zrazu piękna i wciągająca przygoda, lecz w ostatecznym rozrachunku efekt przezeń przebrnięcia jest niewspółmierny w stosunku do oczekiwań.
Potrzeba polemiczna
Autor, podsumowując dość rozbudowany wstęp, zanotował, iż książka powstała z potrzeby polemicznej i chęci popularyzacji wiedzy (s. 37). Jeśli to stwierdzenie traktować na serio, nie zaś jako sztampowy zwrot w naukowej „nowomowie”, już na poziomie założeń rodzi się poważny zarzut do całej pracy. Zapowiedziana bowiem nieco wyżej decyzja o rezygnacji z aparatu krytycznego (przypisy), zrozumiała w perspektywie szerszego docelowego grona odbiorców i stworzenia popularyzatorskiej syntezy, w przypadku polemiki jest wytrąceniem sobie broni z rąk. Jednocześnie Autor postanowił jednak zamieścić obszerne komentarze do swego wywodu, wydrukowane w formie przypisów końcowych, więc równie dobrze – bez zniechęcania nie-historyków – mógł za jednym zamachem podjąć polemikę opartą na jasnych, merytorycznych przesłankach, a wartość naukowa pracy wzrosłaby niepomiernie. Pobocznym walorem zastosowania się do prawideł stylu naukowego byłoby też może większe „zdyscyplinowanie” narracji, która bez tego straciła wiele ze swej urody przez cały szereg niefortunnych sformułowań i drobniejszych błędów, o czym będzie jeszcze mowa niżej.
Dymitr Samozwaniec I, falsyfikat z wyobraźni
Podpis zamieszczony pod jedną z ilustracji (s. 233), przedstawiającą notabene rzekomo „cudownie ocalałego” z tzw. krwawych godów Dymitra, mógłby opisywać pogląd prezentowany w pierwszej części książki (rozdziały I–VIII). Autor konsekwentnie utrzymuje (lub – jak sam twierdzi – „dowodzi”), że pierwszy z samozwańców, zamordowany w 1606 r., był rzeczywistym Dymitrem, naturalnym synem Iwana Groźnego. Opierając się na tej dość wątłej, acz śmiałej hipotezie, odmalowuje fantastyczne perypetie podmienionego w Ugliczu i w ten sposób uratowanego Dymitra Iwanowicza oraz demaskuje wielką mistyfikację, której ofiarą padli i współcześni, i późniejsza historiografia. Nie przedstawia jednak żadnych twardych dowodów źródłowych, lecz opiera się na ciągu dyskusyjnej, retorycznej dedukcji.
Tezom Andrzeja Andrusiewicza nie sposób odmówić swoistego uroku, niewątpliwie pozytywną stroną tego jest zmuszanie do refleksji nad „żelaznymi” ustaleniami naszych poprzedników, nawet tylko jako swego rodzaju ćwiczenie intelektualne. Tym niemniej sądzę, że w publikacji rocznicowej, nastawionej na szeroką popularyzację wiedzy, do tego firmowanej przez tak szacowne wydawnictwo, winny znajdować się treści sprawdzone, nie zaś sporne, subiektywne rozstrzygnięcia. Nawet jeśli forsowane z budzącą respekt konsekwencją.
„Wojna ojczyźniana”
Wykorzystanie w znacznym zakresie literatury rosyjskojęzycznej, starszej i nowszej, stanowi z pewnością poważny atut Andrzeja Andrusiewicza jako swego rodzaju pośrednika między badaczami polskimi i rosyjskimi. Szczególnie cennym jest obszerne nawiązanie do miejsca wydarzeń Wielkiej Smuty w polityce historycznej nowoczesnych państw Polski i Rosji, choć zabrakło komentarza do wypadków związanych z rozgrywanym w Warszawie czerwcowym meczem Mistrzostw Europy w Piłce Nożnej. Wszak na ogromnej fladze przywiezionej przez Rosjan widniał nie kto inny, jak kniaź Dymitr Pożarski, czołowa postać zwycięskiego drugiego opołczenia (pospolitego ruszenia). Za walor „Krwawej dekady” należy też uznać spojrzenie na konflikt polsko-litewsko-moskiewski z perspektywy religijno-cywilizacyjnej. Dlatego wielka szkoda, że Autor nie zdecydował się na próbę wieloaspektowego podsumowania swych wywodów w zakończeniu. W miejsce tego otrzymaliśmy natomiast zamknięcie w stylu iście sienkiewiczowskim.
Krew, pot i łzy
Przy wszystkich zastrzeżeniach merytorycznych, warto odnotować zalety „Krwawej dekady”. Wraz z komentarzami, wybraną bibliografią i – zawsze mile widzianym – indeksem osób książka liczy sobie przeszło 550 stron. W zestawieniu z informacją, że w listopadzie 2012 r. wyszło prawie 700-stronicowe opracowanie tegoż Autora o carycy Katarzynie II, trudno nie wyrazić podziwu dla tytanicznej pracy przezeń wykonanej. Słuszną decyzją jest symultaniczne podawanie dat według obu kalendarzy: juliańskiego i gregoriańskiego. Żywa, krwista narracja dodatnio wpływa na komfort lektury. Nie można pominąć wreszcie niezwykle starannego i bogatego wydania książki, barwnie ilustrowanego, na pięknym papierze i z efektowną okładką, jakby skąpaną we krwi.
Niestety, obraz całości bardzo psują niedopracowane detale, nieraz dotyczące rzeczy bardzo istotnych. Oto na przykład już we wstępie jest mowa o „polskiej smucie”, która miała trwać w latach 1606-1609 (s. 17). Moim zdaniem, pomijając już datację, jest to analogia zupełnie nieuprawniona. Z kolei w kontekście lat 70. XVI w. pisanie o unii personalnej, a nie realnej Polski z Litwą jest nieporozumieniem (s. 41). A z rzeczy pomniejszych – Lew Sapieha nazwany został kanclerzem i hetmanem w końcu XVI w. (s. 45), a godność hetmańską przyjął dużo, dużo później. Stwierdzenie, że ustanowienie patriarchatu w Moskwie w latach 1589–1593 było odpowiedzią na unię brzeską (s. 63–64), notabene z 1596 r., stanowi kolejny tego typu faktograficzny zgrzyt. W innym natomiast miejscu Autor pisze, iż z powodu przeważnie ruskiego rodowodu politycy litewscy bardziej się skłaniali ku Moskwie niż Polsce (s. 93), co w najlepszym wypadku można uznać za daleko idące uproszczenie. Podobne przykłady można by mnożyć. W ogóle liczne skróty myślowe Autora typu przedsejmiki (s. 141), podkanclerz (s. 143) czy westernizacja (zamiast okcydentalizacja) albo pisanie o papieskim Rzymie per Watykan zdradzają raczej warsztat politologa niż historyka. Podobnie razi niekonsekwencja czy też dziwne uproszczenia w nazwach własnych, np. hetman Chodkiewicz opisywany jest tylko drugim imieniem, jako Karol.
Wielka Smuta, wielka szkoda
Są to, prawda, nieraz drobne inconvenientia, lecz wpływające na ogólną ocenę opracowania. Zwłaszcza jeśli pomyślane jest nie tylko jako zwykła publikacja rocznicowa, ale swego rodzaju kompendium, „podręcznik” konfliktu, którego eskalacja nastąpiła właśnie w „krwawej dekadzie” 1602–1612. Dlatego publikacja otrzymuje ode mnie ocenę średnią, nie odnajduję w niej bowiem z jednej strony jakoś szczególnie rażących błędów, lecz z drugiej – mam poczucie, że przy ciekawym założeniu summa summarum książka została jakby „domknięta kolanem”, trwoniąc przez to znaczną część swego potencjału.
Tradycyjnie już, wszystkim mym Czytelnikom bliżej zainteresowanym stosunkami Rzeczpospolita-Moskwa zalecam jednak sięgnięcie po egzemplarz „Krwawej dekady” i wyrobienie sobie własnej opinii, być może (gwałtownie) sprzecznej z moją. Tym bardziej, że Autorowi pracy nie można odmówić potoczystego stylu, który zawsze czyni lekturę przyjemniejszą, a też i opisywane wypadki do nudnych z pewnością nie należą.
Zobacz też:
- Dzień Jedności Narodowej, czyli Rosjanie świętują wypędzenia Polaków z Kremla;
- Od Fiodora do Samozwańca. Walka o tron moskiewski w latach 1584–1606.
Redakcja i korekta: Agnieszka Kowalska