Andrew Pettegree - „Marka Luter” - recenzja i ocena
Autorem tej pozycji jest brytyjski, a konkretnie szkocki, historyk Andrew Pettegree: absolwent Oxfordu, profesor University of St. Andrews, były wiceprezydent Royal Society od History, założyciel St. Andrews Reformation Studies Institute. Zdobył on sobie sławę jednego z czołowych ekspertów zajmujących się Europą czasów Renesansu i Reformacji. Myślę, że już samo to powinno zachęcać do sięgnięcia po „Markę Luter”.
Okładka polskiego wydania ozdobiona jest logiem oficjalnych obchodów jubileuszowych, organizowanych przez Kościół Ewangelicko-Augsburski, co niejako nadaje tej pozycji nimb „oficjalności” i prezentuje ją jako pozycję do lektury sugerowaną przez największy w naszym kraju Kościół protestancki. To również sprawia, że wręcz wypada po nią sięgnąć.
„Marka Luter” ukazuje się na polskim rynku nakładem Wydawnictwa Krytyki Politycznej. Jeżeli dziwi kogoś, że to właśnie ono zajmuje się tematyką związaną z religią, to kiepsko zna dorobek tego środowiska. Kilka lat temu rzeczone wydawnictwo uraczyło nas bowiem bardzo ciekawą publikacją poświęconą myśli braci polskich. Swego czasu na portalu internetowym „Krytyki Politycznej” zamieszczano liczne teksty poświęcone postsekularyzmowi, czyli zapoczątkowanemu przez lewicowego filozofa Habermasa nurtowi postulującemu docenienie przez myśl świecką inspiracji religijnych. Jednym z felietonistów portalu był też ewangelik reformowany Tomasz Piątek, który w swych tekstach, oprócz spraw politycznych i społecznych, regularnie poruszał zagadnienia związane z wiarą, Biblią i protestantyzmem (w moim zupełnie subiektywnym odczuciu te właśnie felietony Piątka były chyba najciekawszymi tekstami, z jakimi mógł się zapoznać czytelnik witryny KP).
A zatem tematyka religii w ogóle, a szczególnie wyznań poreformacyjnych, nie jest „Krytyce Politycznej” obca, choć może ostatnio nieco mniej ją widać. Oczywiście dla wielu osób sposób prezentacji tematów religijnych przez lewicowe medium uchodzić może za co najmniej specyficzny. Nie ukrywam że sam wywiady z teolożkami feministycznymi czytam jako pewną ciekawostkę. Ale należy podkreślić, że po „Marce Luter” nie widać, że wydała ją oficyna bardzo wyrazista ideowo. Jest to solidna i rzetelna monografia historyczna.
Z punktu widzenia odbiorcy decydujące jest chyba to, czy dana pozycja wnosi coś nowego do tematu. Bądź co bądź w roku 2017 na polskim rynku wydawniczym ukazało się całkiem sporo publikacji poświęconych Marcinowi Lutrowi i Reformacji. Czy po ich lekturze znajdziemy w „Marce Luter” coś, co nie będzie tylko powtórzeniem znanych już wiadomości? Zdecydowanie tak.
Książka poświęcona jest bowiem nie tylko Lutrowi, ale – jak wskazuje już tytuł – jego marce. Nie chodzi tu o dawną niemiecką walutę (ta zresztą w czasach reformatora jeszcze nie funkcjonowała), ale o pewien „znak towarowy”. Były mnich augustianin nie tyle się go dorobił, co sam się nim stał - szybko po swoim wystąpieniu. Przez wystąpienie rozumiem oczywiście przybicie 95 tez do drzwi wittenberskiej katedry – warto tu przy okazji zaznaczyć, że Andrew Pettegree zabiera głos w sporze (którego istnienie sygnalizowałem w recenzji pracy Sebastiana Dudy) o to, czy takie wydarzenie miało w ogóle miejsce. Szkocki historyk stoi na stanowisku, że nic nie wskazuje na to, żeby przybicia nie było. Jego zdaniem teza o tym, że do niego nie doszło, została wysnuta przez jednego z XX-wiecznych autorów katolickich w zasadzie bez większych podstaw.
Książka opisuje życie Marcina Lutra, ewolucję jego poglądów teologicznych, rozwój ruchu reformacyjnego w Niemczech. W tych kwestiach faktycznie nie wnosi wiele nowego, a można wręcz posunąć się do stwierdzenia, że w innych publikacjach są one zaprezentowane przystępniej i bardziej wyczerpująco. Tym, co czyni pracę Szkota naprawdę atrakcyjną, jest perspektywa powstania i rozwoju „marki Luter”. Autor stawia tezę – nienową wszak – że do sukcesu Reformacji nie doszłoby, gdyby nie wynalazek druku. Trudno temu zaprzeczyć. Marcin Luter nie wymyślił bowiem (jak sugerują do dziś najzagorzalsi z jego krytyków) protestantyzmu sam z siebie. Do bardzo podobnych co Niemiec wniosków doszli wcześniej choćby Czech Hus czy Anglik Wiklef. Żaden z tych przedstawicieli „pre-reformacji” (można się zastanawiać, czy aby nie jest to określenie niezamierzenie deprecjonujące) nie miał jednak możliwości rozpropagowania swoich poglądów na całą Europę, jaka stała się udziałem Lutra. Jak napisałem teza ta jest nie tylko słuszna, ale i wielokrotnie omówiona. Jest to jednak tylko jedna strona medalu.
Nie tylko czcionka drukarska umożliwiła sukces Reformacji. Także ferment teologiczny wpłynął stymulująco na rozwój drukarstwa. Pisma Lutra były bowiem prawdziwymi bestsellerami swoich czasów. Nie było wcześniej publikacji, które cieszyłyby się tak oszałamiającymi nakładami. Sukces ten nie został osiągnięty przypadkiem. Prace Lutra nie były opasłymi tomami, ale broszurami dość skromnych rozmiarów – co miało niebagatelny wpływ na cykl wydawniczy – pisanymi w zrozumiałym, nieraz dosadnym stylu. Nie mniej ważna była ich szata graficzna – dzięki niej broszury Lutra już na pierwszy rzut oka wyróżniały się na straganach gdzie handlowano podobną literaturą. Andrew Pettegree podkreśla rolę, jaką w sukcesie Reformacji odegrał Lucas Cranach, nie tylko wspaniały malarz, ale i utalentowany grafik. Co ciekawe, przez całe życie chętnie przyjmował on zresztą zlecenia także od klientów katolickich (co przyjaźniący się z artystą Luter zmuszony był tolerować), wśród których niezmiennie cieszył się wzięciem.
Głównym tematem książki okazuje się zatem życie Marcina Lutra, narodziny jego teologii oraz rozwój ruchu reformacyjnego osiągnięty dzięki wynalazkowi druku. Pod koniec książki Pettegree porusza też kwestie różnicowania się protestanckiej części Europy i początkowe niesnaski, wręcz wrogość luteran i kalwinistów. Zarysowuje też (bardzo skrótowo, bo to przecież ogromny temat, wart co najmniej osobnej monografii) ewolucję wyobrażenia o Lutrze w niemieckiej wyobraźni narodowej.
Nie wiem jakie są poglądy religijne autora książki, ale jego ocena ocena Marcina Lutra jest korzystna. Czytelnik książki odnosi wrażenie, że jej bohater odegrał w dziejach pozytywną rolę. Nie jest to jednak bynajmniej laurka na cześć wittenberskiego reformatora. Historyk nie kryje wad Lutra, chociażby tego, że z wiekiem stawał się coraz bardziej apodyktyczny i zamknięty na zdanie innych. Nie pominięto kwestii wstydliwych, takich jak jadowicie antysemickie wypowiedzi Lutra.
Ciekawe jest też omówienie stosunku ojca Reformacji do trzeciej z wielkich religii monoteistycznych – islamu. Jest to o tyle interesujące, że choćby Grzegorz Braun posuwa się do snucia oskarżeń, że ruch reformacyjny był w istocie elementem „wojny hybrydowej” prowadzonej przez Turcję. Fakty przedstawione w książce każą odesłać takie teorie między bajki. Oprócz kilku wczesnych enigmatycznych wypowiedzi Luter zajmował zdecydowanie antyislamskie stanowisko, muzułmańską Turcję porównywał wręcz do apokaliptycznej bestii. Co ciekawe, był wielkim orędownikiem przetłumaczenia i badania Koranu (trochę na zasadzie „poznaj wroga”), po tym jak uświadomił sobie, jak niewiele sam wie na temat religii muzułmańskiej.
Książka jest bardzo ładnie wydana (znakomita okładka!) i pełna czarno-białych ilustracji. W znacznej mierze – co biorąc pod uwagę treść nie powinno dziwić – są to reprodukcje stron omawianych druków oraz dzieł Cranacha.
„Markę Luter” gorąco polecam. Nie tylko czytelnikom zainteresowanym historią Reformacji, ale także – z uwagi na skupieniu się na roli druku – osobom zainteresowanym środkami masowego przekazu, bo wiele refleksji dotyczących prasy drukarskiej zachowuje aktualność także w dobie Twittera.