Amerykanów bój o historię
Zobacz też: Kontrowersyjny Biały Dom. Osobliwe przypadki amerykańskich prezydentów
Wydawać by się mogło, że dzieje USA to monolit, który kontestować jest Amerykanom bardzo ciężko, nawet jeśli weźmie się pod uwagę linię historycznych podziałów północ-południe. Historyczne podziały jednak siedzą w ludziach bardzo głęboko, nawet jeśli nie do końca zdają sobie oni z tego sprawę. To dlatego na różnych mapach Polski dalej „widać zabory” (od wyników wyborczych po kwestie gospodarstw domowych), a w Stanach Zjednoczonych widać tzw. „pas biblijny” na południowym wschodzie kraju.
Dzieje państwowości USA są relatywnie krótkie – 241 lat to jak mgnienie oka – ale wystarczy to w zupełności do toczenia sporów. Bo im historia bliżej nas, tym bardziej „grzeje głowy”. W naszym pięknym kraju mamy teraz intensywną dyskusję dotyczącą dekomunizacji nazw ulic, w Nowym Jorku z kolei pojawił się pomysł usuwania nazw po konfederackich wojskowych.
I mowa tu o nie byle jakich wojskowych, a bodajże dwóch najbardziej znanych generałach Południa, czyli o Robercie E. Lee i Thomasie „Stonewallu” Jacksonie, których ulice można znaleźć na Brooklynie. Inicjatorami akcji jest czworo członków Kongresu z ramienia Partii Demokratycznej, a sam pomysł jest nienowy, bo pierwsze sygnały do tego typu zmian dawano już w 2015 roku po strzelaninie w kościele w Charleston, kiedy to rasista i co tu dużo mówić, wariat, zastrzelił dziewiątkę czarnoskórych parafian „bo chciał wywołać wojnę rasową”.
Bo mniej więcej o to chodzi w całej sprawie – konfederaci postrzegani są tu przede wszystkim jako zwolennicy zachowania niewolnictwa i biali supremacjoniści. To właśnie jest motorem napędowym do zdarzeń takich, jaki „dekonfederatyzacja” w Nowym Jorku, usunięcie pomnika Roberta Lee w Nowym Orleanie albo spór wokół Krzyża Południa na flagach niektórych Stanów. Mamy jednak słowo przeciw słowu, bo z drugiej strony barykady znajdują się obrońcy dziedzictwa Południa, którzy podkreślają, że w wojnie secesyjnej nie chodziło wyłącznie o kwestię niewolnictwa. Pojawia się swoisty pass.
Wspominałem o 241-letniej historii USA prawda? Wypadałoby jednak przypomnieć, że nim imigranci europejskiego pochodzenia założyli tu najpierw kolonie, a potem państwo, na kontynencie żyli mieszkańcy rdzenni, Indianie. Smutny los, który zaprowadził ich do życia w rezerwatach opisywałem nie tak dawno w artykule, ograniczę się więc do stwierdzenia że kultura Indian, delikatnie mówiąc, dawno ustąpiła tej „poeuropejskiej”.
I w tym przypadku łatwo znaleźć kość niezgody. Jest nią drużyna futbolu amerykańskiego Washington Redskins, której nazwa i logotyp nawiązują bezpośrednio do Indian właśnie. Problem stanowi zwłaszcza człon „Redskins” w nazwie, bo według wielu słowników języka angielskiego jest to termin obraźliwy i za taki uznaje go wielu rdzennych Amerykanów.
Z naszej perspektywy słowo „Redskin” może wydawać się normalne – przecież tłumaczylibyśmy je jako „czerwonoskóry”, co brzmi średnio obraźliwie, ale należy brać pod uwagę inne konteksty językowe i kulturowe – z mojej strony pozostawię to więc bez oceny, bo aż tak w życie Indian zagłębiony nie jestem.
Sprawa jest jednak dosyć poważna. Nazwa zespołu była przedmiotem prawie 25-letniej batalii sądowej. Trzy lata temu sytuacja klubu była już naprawdę ciężka, bo amerykański urząd patentowy próbował zdjąć ochronę patentową z nazwy i loga Redskins, co oznaczałoby ogromne straty finansowe. Ostatnio jednak drużyna z Waszyngtonu wyszła na swoje – Departament Sprawiedliwości ogłosił właśnie ich stroną zwycięską w procesie, Sąd Najwyższy z kolei wydał niedawno orzeczenie, w którym stwierdzono, że nawet w przypadku wypowiedzi obraźliwych nie można blokować wolności słowa, co też jest całkiem istotne w sprawie.
Na odtrutkę po tych walkach i kłótniach proponuję wycieczkę do Kanady. Tam urzędujący premier Justin Trudeau stara się jak może podkreślić, skądinąd bardzo miły stereotyp o tym, że przeciętny Kanadyjczyk jest nad wyraz sympatyczny i grzeczny dla wszystkich. 1 lipca obchodzono bowiem Canada Day, czyli święto państwowe. W tym roku wyjątkowe, bo zorganizowane na 150-lecie istnienia kraju.
Co jednak było takiego miłego w obchodach? Mocno podkreślano, że historia Kanady sięga dużo głębiej w przeszłość, a to zasługa właśnie Indian. To właśnie podkreślał Trudeau w swoich wystąpieniach, a gościa specjalnego obchodów – księcia Karola – uraczył pokazem tańców indiańskich. Canada Day miał być zresztą uśmiechem w stronę różnorodności społeczeństwa kanadyjskiego.
Czy to dobry pomysł? Uważam, że tak, bo taki kraj jak Kanada, młode państwo, którego społeczność była budowana na imigrantach z całego świata, najłatwiej może skonsolidować obywateli wokół hasła „jedność w różnorodności”. Tylko dobrze byłoby oprócz tego pochylić się nad problemem np. często bardzo złych warunków życia w rezerwatach.
Czasami pogodzenie wszystkich jest po prostu niemożliwe. W Stanach mamy Black Month History, czyli miesiąc w trakcie którego szczególną uwagę przywiązuje się do dziejów i kultury afroamerykańskiej. Morgan Freeman, a więc jeden z najpopularniejszych czarnoskórych aktorów skrytykował swego czasu całą inicjatywę, mówiąc, że jest niepotrzebna, bo „historia czarnych to historia Ameryki”.
Pytanie dla Amerykanów (choć w zasadzie i dla reszty świata) powinno być proste: czy należy dbać o historię poszczególnych grup, kultur, środowisk dlatego, że naprawdę ważne jest ich zachowanie dla potomnych? Czy może dlatego, że trzeba próbować zadośćuczynić innym za dawne szkody i żeby im było ciepło na sercu?
Jeśli pierwsza opcja jest lepsza, to bardzo ją pochwalam. Bo drugie rozwiązanie sprawia, że można obchodzić historię białych, czarnych i czerwonych, a jednocześnie ta historia może nie obchodzić nikogo.
Artykuły publicystyczne w naszym serwisie zawierają osobiste opinie naszych redaktorów i publicystów. Nie przedstawiają one oficjalnego stanowiska redakcji „Histmag.org”. Masz inne zdanie i chcesz się nim podzielić na łamach „Histmag.org”? Wyślij swój tekst na: [email protected]. Na każdy pomysł odpowiemy.
Redakcja: Tomasz Leszkowicz