„Ambassada” – reż. Juliusz Machulski – recenzja i ocena filmu
Juliusza Machulskiego nie trzeba przedstawiać żadnemu polskiemu widzowi. Wybitny reżyser, twórca ogromnie popularnych produkcji takich jak „Vabank”, „Vabank II”, „Seksmisja” czy „Kingsajz”, a także „Kiler” i „Kiler-ów 2-óch”. Niestety, od końca lat dziewięćdziesiątych. obserwujemy dramatyczne obniżenie lotów Machulskiego. „Ambassada” jest dowodem, że dawny ideał sięgnął bruku.
Pomysł na film nie jest wcale taki zły. Jest koniec sierpnia 2012 roku. Dwójka młodych ludzi (Melania i Przemek) na pewien czas zatrzymuje się w Warszawie w mieszkaniu zamożnego krewnego. Szybko okazuje się, że współczesny nowoczesny budynek mieszkaniowo-biurowy przy ulicy Pięknej stoi na miejscu dawnej ambasady III Rzeszy (ówcześnie przy ulicy Piusa XI). Gdy bohaterowie wcisną guzik windy i zjadą na trzecie piętro, przeniosą się w czasie i znajdą się we wnętrzu niemieckiej ambasady, w ostatnich dniach sierpnia 1939 roku. Gdy zaciekawieni wejdą do środka, zostaną pochwyceni przez pracowników ambasady, oskarżeni o szpiegostwo. Pod przymusem zaczynają dzielić się swoją wiedzą na temat przebiegu nadchodzącej wojny. Wrażenie, jakie robią, jest tak wielkie, że w budynku ambasady pojawiają się Joachim von Ribbentrop oraz sam Adolf Hitler, chcąc wykorzystać wiedzę młodych Polaków (i oczywiście używane przez nich elektroniczne gadżety). A, byłbym zapomniał: wśród personelu ambasady jest polski szpieg. Próbuje on rozwikłać tajemnicę Enigmy (sic!) i, zupełnie przy okazji, jest pradziadkiem Przemka, jednego z dwójki głównych bohaterów. Gdy do ambasady (w rzeczywistości roku 1939) przybywa wódz III Rzeszy, sprawy zaczynają się komplikować. Na skutek rozmaitych perypetii Hitler wpada w polskie ręce, a Ribbentrop wraca do Berlina, aby opanować sytuację przy pomocy sobowtóra Hitlera. Uff…
W rolę Joachima von Ribbentropa wcielił się Adam „Nergal” Darski, demoniczny celebryta, dawniej znany przede wszystkim jako wybitny wokalista metalowy. Proszę wyobrazić sobie Ribbentropa-Darskiego siedzącego przed ogromnym plazmowym ekranem, oglądającego odczytanie wyroku norymberskiego w 1946 roku. Nerwowo przełykający ślinę von Ribbentrop słyszy, że zostanie skazany na śmierć przez powieszenie. Kąciki ust widza niemrawo podnoszą się w lekkim ćwierć uśmiechu. To prawdopodobnie najśmieszniejszy moment filmu. Proszę mi wierzyć, że nie śmieszy wcale pokazanie, w jaki sposób Adolf Hitler korzystał z toalety, ani fakt, że czytał przy tym „Winnetou”. Cóż, można powiedzieć, że grający wodza III Rzeszy Robert Więckiewicz całą aktorską parę zostawił na planie „Wałęsy. Człowieka z nadziei”. Ale tak naprawdę i tak nie miał nic więcej do zagrania. Sceny, w których jest groteskowo torturowany przez polskiego agenta oraz Melanię (za pomocą kartek papieru), gdy zostaje zmuszony do pokazania przyrodzenia lub gdy pod przymusem zostaje zgolony jego słynny wąsik są… Po prostu szkoda słów.
Ktoś może powiedzieć, że „Ambassada” to film przełamujący pewne tabu, starający się skłonić Polaków do śmiania się z własnej historii. Z całą mocą stwierdzam – próba ta jest kompletną porażką. Film nie śmieszy. Zabawne nie są ani dialogi, ani gagi, ani wymuszone żarty. „Przemku kiedy zaczęła się II wojna światowa?” – pyta rozbrajająco Melania w jednej ze scen. Śmiać się, czy płakać? Dialogi są beznadziejnie nienaturalne. Najbardziej pretensjonalni i zmanierowani polscy hipsterzy są w stanie wykrzesać z siebie więcej ikry i polotu niż aktorzy w „Ambassadzie”. Aspektem nieco humorystycznym, acz nie mam wątpliwości, że niezamierzonym, są próby wplecenia w filmowe dialogi młodzieżowego slangu. Odwołania intertekstualne w filmie wołają o pomstę do nieba. Moment, w którym na ekranie pojawiają się dwaj ludzie z szafą, staje się okazją do najbardziej ambitnego takiego zabiegu i przywołania słynnej noweli Romana Polańskiego z 1958. Efekt jest żaden – ani śmiesznie, ani ciekawie.
Ważnym zarzutem pod adresem filmu jest to, że jego akcja zupełnie nie trzyma się kupy. Postacie bezładnie to pojawiają się na ekranie, to schodzą z niego. Czego chcą, gdzie idą – próżno domniemywać. Czemu Hitler pije wódkę w polskim agentem i Melanią? Bo jest sympatycznym starszym panem? Bo to chwila na refleksję? Bo Machulski chciał pokazać coś, coś ważnego powiedzieć? Nawet jeśli chciał, to nie powiedział, a więc – nie wiadomo.
Spójrzmy jeszcze spokojnie na aspekt historyczny filmu. Oczywiście jasne jest, że wszelka prawda historyczna nie ma w tym filmie racji bytu. Komediowy charakter i ogólne przymrużenie oka zwalniają autorów z potrzeby zważania na fakty, co mówię bez cienia złośliwości. Tak grube przerysowania jak Ribbentrop wracający po wizycie w Moskwie 23 sierpnia 1939 do Berlina via Warszawa czy Hitler pojawiający się incognito w Warszawie to już licentia poetica. Tym niemniej, polski oficer poszukujący Enigmy w sierpniu 1939 roku nie może nie irytować. Zważywszy na długoletnią walkę o pamięć polskich kryptologów można było umieścić polskiego szpiega w niemieckiej ambasadzie pod byle jakim innym pretekstem.
W tym miejscu pozwolę sobie ujawnić szczegóły zakończenia filmu, jeżeli więc jeszcze nie zniechęciłem dość do jego obejrzenia w kinie, proszę przejść do ostatniego akapitu. Otóż w filmowej rzeczywistości dochodzi do czegoś zupełnie niezwykłego. Ponieważ ginie Hitler, a także jego sobowtór w Berlinie, Polska… wygrywa wojnę w 1939 roku. Polski staje się Szczecin, polski jest Wrocław i Olsztyn. W ostatnich scenach filmu bohaterowie spacerują po Warszawie Anno Domini 2012, ale takiej, jaką byłaby, gdyby nigdy nie było września 1939 roku, powstania warszawskiego i rządów komunistycznych. Ostatnia scena? Obowiązkowo – marsz na Nalewki, do żydowskiej restauracji. Cóż, w dalszym ciągu nie mogę nadziwić się temu, że Polacy tak bardzo lubią historie alternatywne. Dlaczego taką popularnością cieszą się książki Piotra Zychowicza, a jeszcze bardziej – Ziemowita Szczerka Ostatnie sceny „Ambassady” to Polska bez mała taka jak w Szczerkowej „Rzeczpospolitej zwycięskiej”. Czy w takiej wizji, jaka ukazana jest w „Ambassadzie”, jest jakaś nauka? Nauczka? Czy przełamywane jest jakieś tabu? Choćby niewielkie? Czy przynajmniej jest śmiesznie? Nie jest. Jest głupkowato, bez ładu i składu. Dość żenująco.
Takie filmy jak „Ambassada” powodują, że okresowo tracę wiarę w polskie kino. Zamiast śmiesznej, ciekawej komedii otrzymuję trywialny produkt, który męczy mnie nie tylko przez całe półtorej godziny spędzone w kinie. Sądzę, że będzie on mi się odbijał czkawką jeszcze długo. Jeżeli tak mają wyglądać polskie komedie wojenne, to już wolę „Czas honoru”.