Aleksandra Namysło: Mieszkańcy przedwojennego polskiego Górnego Śląska spieszyli z pomocą Żydom z Zagłębia
Magdalena Mikrut-Majeranek: Publikacja „Po tej stronie był również człowiek” bazuje na relacjach mieszkańców przedwojennego polskiego Górnego Śląska dotyczących pomocy udzielanej Żydom. Jak udało się do nich dotrzeć?
Aleksandra Namysło: Jedną z kategorii źródeł, z których korzystałam, przygotowując książkę, są rzeczywiście relacje nieżydowskich mieszkańców przedwojennego województwa śląskiego. Mają one postać zeznań osób świadczących pomoc, zebranych w ramach śledztw prowadzonych przez Główną Komisję Badania Zbrodni Hitlerowskich w Polsce. Jej prokurator Wacław Bielawski od końca lat sześćdziesiątych XX wieku gromadził w ramach jednego śledztwa sprawy dotyczące de facto zbrodni popełnionych przez funkcjonariuszy nazistowskiego aparatu okupacyjnego za pomoc udzielaną Żydom. Udało mu się zgromadzić ponad 2 tysiące protokołów przesłuchań świadków, korespondencję, artykuły prasowe oraz różnego rodzaju dokumenty proweniencji niemieckiej z czasów okupacji.
Sporą grupę wykorzystanych przeze mnie relacji stanowią oświadczenia osób, które były świadkami ewakuacji więźniów z KL Auschwitz i jego podobozów, same pomagały Żydom lub też widziały, jak zachowują się wobec nich inni mieszkańcy danej miejscowości. Dużą wartość poznawczą mają też zaświadczenia osób, którym pomoc była udzielana. Są to przede wszystkim świadectwa i listy osób ratowanych, które stanowiły podstawę do przyznania pomagającym tytułu Sprawiedliwych Wśród Narodów Świata. Materiały tego typu zdeponowane są obecnie w archiwum Yad Vashem. Przygotowując książkę, próbowałam także dotrzeć do osób, które udzielały pomocy Żydom w okresie wojny lub ich krewnych, a także do osób, które dzięki takiej pomocy ocalały.
M.M.-M.: Do czasu wybuchu II wojny światowej Górny Śląsk i Zagłębie były terenami określanymi jako tygiel kulturowy i obszar niejednolity narodowościowo. Jak wyglądały stosunki narodowościowe w przedwojennym województwie śląskim?
A.N.: O ile w przedwojennym województwie śląskim dominował raczej konflikt polsko-niemiecki, o tyle w sąsiednim województwie kieleckim, do którego administracyjnie przynależało Zagłębie Dąbrowskie, bardzo silny był antagonizm polsko-żydowski. Ludność żydowska stanowiła tam bowiem przeważającą cześć mieszkańców, jak np. w Będzinie czy w Sosnowcu. Niechęć do Żydów miała podstawy ekonomiczne i przejawiała się, zwłaszcza w latach trzydziestych XX w. w akcjach bojkotowania sklepów żydowskich. Podobne działania miały miejsce w tym okresie na polskim Górnym Śląsku, gdzie antysemityzm wspierany był przez mniejszość niemiecką propagującą rasistowskie hasła narodowego socjalizmu. Warto również wspomnieć, że właśnie w tym regionie przed wojną (ze szczególną siłą do końca lat dwudziestych XX w.) mieliśmy do czynienia, ze specyficznym zjawiskiem rywalizacji żydowsko-żydowskiej. Niechęcią darzyli się Żydzi dawno osiadli na tym terenie, wychowani w kulturze niemieckiej i Żydzi napływowi z centralnej i wschodniej Polski, wspierani przez polską administrację i wojewodę Michała Grażyńskiego. Obie te społeczności rywalizowały przede wszystkim o miejsca we władzach gminnych i o wpływy we władzach miejskich.
M.M.-M.: Nastroje antysemickie nie były tu obce. M.in. Jan Kustos wydawał „Głos Górnego Śląska”, cechujący się antysemickim charakterem. Takich przykładów z pewnością było wiele. Wskazuje Pani, że ta niechęć polskich mieszkańców województwa stanowiła przyczynę zbliżenia żydowsko-niemieckiego. Nie trwało ono chyba jednak długo?
A.N.: Nie do końca tak było. Trzeba odwrócić nieco porządek rzeczy. Z racji tego, że Górny Śląsk przynależał przez dziesiątki lat do Niemiec, mieszkająca tu w niewielkiej liczbie społeczność żydowska od XIX wieku stopniowo absorbowała kulturę niemiecką i w efekcie identyfikowała się w zdecydowanej większości właśnie z tą narodowością. Ówcześni historycy wskazywali, że niechęć polskiej ludności do Żydów miała temu sprzyjać. Żydzi mieszkający na Górnym Śląsku już wówczas mawiali o sobie, że czują „Niemcami wyznania mojżeszowego”. Dali temu wyraz podczas plebiscytu na Górnym Śląsku w 1921 roku, głosując masowo za przynależnością regionu do Niemiec. Po podziale Górnego Śląska i utworzeniu województwa śląskiego mieszkający na jego terenie Żydzi zaczęli masowo emigrować do Niemiec. Uczyniło to prawie 90 proc. miejscowych Żydów. Ich miejsce stopniowo zajmowali Żydzi z centralnej i wschodniej Polski. Kwestia antysemickiej propagandy Alojzego Macha to już czas zdecydowanie późniejszy. „Głos Górnego Śląska” był organem prasowym separatystycznego Związku Obrony Górnoślązaków. Propagowana na jego łamach niechęć do Żydów dotyczyła właśnie napływającej tu po 1922 roku Żydów z byłej Kongresówki i Galicji.
M.M.-M.: A jak konkretnie sytuacja ludności żydowskiej zmieniła się wraz z wybuchem II wojny światowej?
A.N.: Po zajęciu tego obszaru przez wojska niemieckie, w październiku 1939 roku przedwojenne województwo śląskie wcielono do III Rzeszy. Wraz z częścią województwa kieleckiego (Zagłębie Dąbrowskie) i krakowskiego znalazło się ono w nowo utworzonej jednostce - rejencji katowickiej, będącej częścią Prowincji Śląskiej (od 1941 roku – Prowincji Górnośląskiej). Na tym obszarze mieszkało około 100 tys. Żydów. Pierwotnie celem niemieckiej polityki wobec żydowskiej społeczności było jej wysiedlenie z terenów wcielonych do III Rzeszy. Pod koniec października 1939 roku żydowskich mężczyzn z Katowic, Chorzowa, Bielska, Lipin, Świętochłowic przesiedlono na wschód od Sanu, do Niska, gdzie miał powstać rezerwat dla Żydów. Władze niemieckie szybko zrezygnowały z tego planu.
Kolejne wysiedlenia z przedwojennego polskiego Górnego Śląska przeprowadzono już wewnątrz rejencji, na przełomie maja i czerwca 1940 roku przesiedlono około 4500 Żydów z byłego polskiego Górnego Śląska do powiatów graniczących z Generalnym Gubernatorstwem. Pod koniec 1940 roku Niemcy zrezygnowały z koncepcji wysiedlania Żydów z tego obszaru i zastąpiły ją programem zatrudniania ludności żydowskiej na miejscu oraz w obozach pracy przymusowej, pracującej jako tania siła robocza na rzecz gospodarki wojennej III Rzeszy. Równocześnie niemiecka administracja wydawała szereg rozporządzeń zmierzających do eliminacji Żydów z życia gospodarczego, stygmatyzacji, izolacji i ograniczenia ich swobód. W październiku 1940 roku rozpoczęły się pierwsze wywózki do obozów pracy przymusowej zlokalizowanych na Górnym i Dolnym Śląsku. Miejscowych Żydów zatrudniano także w warsztatach pracy, które zajmowały się produkcją na rzecz Wehrmachtu.
M.M.-M.: Kiedy zaczęły powstawać pierwsze getta dla ludności żydowskiej na terenie rejencji katowickiej?
A.N.: Pierwsze wydzielone dzielnice dla Żydów powstały w kilku miastach wschodniej rejencji katowickiej w 1941 roku. Stopniowo jednak mniejsze ośrodki, w których przebywali Żydzi, Niemcy likwidowali i przesiedlali Żydów do dwóch miast - Sosnowca i Będzina. Tu getta zaczęto tworzyć od października 1942 roku, w Będzinie na tzw. Kamionce, w Sosnowcu na tzw. Środuli, te dwie dzielnice sąsiadowały ze sobą. Mieszkała tu uboga ludność polska, którą wysiedlono, a w jej miejsce sprowadzono Żydów. Dzielnice zamknięto w maju 1943 roku.
M.M.-M.: Historia rodziny Eisnerów i „Pani Twardzik” jest ważnym źródłem wiedzy o strategiach przetrwania przyjmowanych przez mieszkańców regionu. Warto ją przytoczyć, bowiem jest wstrząsająca. Kiedy żydowska rodzina otrzymała schronienia w polskim domu, ktoś doniósł, że na podwórku bawi się żydowskie dziecko. Niedługo później zjawiła się tam niemiecka policja, a kiedy przestraszone dziecko rzuciło się do ucieczki, zostało zastrzelone. Z pewnością takie donosy nie należały do rzadkości?
A.N.: Tak, donos, czy to sąsiada, czy osoby przypadkowej był przyczyną wykrycia przez niemiecką policję miejsca schronienia Żydów. Były to dość częste przypadki i jedna z przyczyn, z powodu której Żydzi bali się uciekać na tzw. aryjską stronę. W wielu relacjach Żydów z tego obszaru można przeczytać o docierających do nich informacjach o krążących wokół gett bandach szmalcowników i szantażystów. Inka Wajsbort z Zawiercia, której historię przedstawiam w książce, wspominała, że o ile trudno było pozostać nierozpoznanym w Zagłębiu Dąbrowskim, o tyle łatwiej można było swobodnie poruszać się na Górnym Śląsku, w jej przypadku w Szopienicach. Znalazła się tam wraz z koleżanką po ucieczce z getta w Sosnowcu. I jak pisała, czuła się tam jak jedna z przechadzających się ulicami miejscowych dziewcząt, nie zwracała niczyjej uwagi.
M.M.-M.: Kiedy przystąpiono do likwidacji gett? Co później działo się z ludnością żydowską?
A.N.: Likwidacja gett będzińskiego i sosnowieckiego rozpoczęła się w nocy z 31 lipca na 1 sierpnia 1943 roku. Do 7 sierpnia odtransportowano do KL Auschwitz około 30 tys. Żydów, z tego około 6 tys. wysłano do obozów pracy przymusowej. W końcu sierpnia dla uporządkowania i posortowania majątku pożydowskiego gestapo pozostawiło kilkusetosobową grupę Żydów, systematycznie dołączając do niej wyciąganych z bunkrów i kryjówek. Z początkiem stycznia 1944 r. wywieziono do obozu zagłady ponownie kilkuset Żydów, kilkadziesiąt osób w lipcu 1944 roku wysłano do obozu na Górze Św. Anny (Annaberg), a stamtąd w październiku do KL Auschwitz. 26 sierpnia 1943 roku zlikwidowano ostatnie w regionie getto w Zawierciu - liczące około 2,5 tys. Żydów zatrudnionych w miejscowej fabryce szyjącej mundury dla wojska
M.M.-M.: Wskazuje Pani także na przykłady Żydów, którzy przygotowywali „bunkry” koło swoich domów, aby przetrwać likwidację gett – tak jak było to w przypadku Mojżesza Kokotka. Czy udało mu się przeżyć akcję wysiedlania getta sosnowieckiego?
A.N.: To jest bardzo ciekawa historia, ważna dla mnie także z powodów osobistych, ponieważ miałam okazję spotkać się i rozmawiać z Felą Kokotek. Tę historię znałam już od kilkunastu lat, przypomniałam ją sobie, pracując nad artykułem dotyczącym żydowskich domów dziecka w województwie śląskim po wojnie. Kilka tygodni przed ostateczną akcją wysiedleńczą z getta sosnowieckiego Mojżesz Kokotek, jak wielu innych w tym czasie przygotował „bunkier” pod ziemią koło domu, dla siebie i swojej pięcioletniej wówczas córki Feli. Jej matka i brat zostali deportowani w maju 1942 roku do KL Auschwitz.
Po kilku tygodniach przebywania w różnych kryjówkach Mojżesz przekupił wartownika i wyszedł z Felą na „aryjską stronę”, gdzie ukrywali się u kilku osób. W styczniu 1944 roku Kokotek zawiózł córkę do kobiety o nazwisku Pessel w Ochojcu, obok Katowic. Tam Fela przybrała nazwisko Hela Biernacka. Mojżesz odwiedzał Felę u Pesselowej, przywożąc dzieciom cukierki, kartki żywnościowe i pieniądze. Trwało to do kwietnia 1944 roku. Był to ostatni raz, kiedy Fela go widziała. Kokotek prawdopodobnie został zatrzymany i wywieziony do obozu zagłady. Fela po wojnie trafiła do Domu Dziecka w Chorzowie. Zaopiekowała się nią Janina Sobol-Masłowska, która pracując w katowickiej Żydowskiej Komisji Historycznej, dużo czasu poświęcała opiece nad żydowskimi dziećmi. W 1948 roku pomogła Feli wyjechać do Izraela. Historia Feli tak bardzo utkwiła mi w pamięci, że bardzo zależało mi na osobistej rozmowie z nią. Przez lata nie potrafiłam jednak nawiązać z nią kontaktu. Zupełny przypadek sprawił, że ją spotkałam. Będąc w Izraelu, wybrałam się autokarem wraz z grupą Ocalałych z Zagłębia na obchody Dnia Pamięci o Holokauście. Ktoś wyczytywał nazwiska uczestników. I nagle padło: Fela Kokotek. W ten oto sposób poznałam bohaterkę mojej książki.
M.M.-M.: Czy udało się ustalić, kto najczęściej ratował Żydów? Z jakich grup społecznych rekrutowały się osoby udzielające pomocy?
A.N.: Nie badałam tego problemu pod kątem grup społecznych. Zbiegowie z gett przede wszystkim prosili o pomoc swoich znajomych sprzed wojny. Byli to dawni pracownicy (opiekunki do dzieci, pomoce domowe, dozorcy, pracownicy fabryk należących do Żydów), klienci, sąsiedzi. Rzadko były to przypadkowe osoby, a jeśli takie udzielały wsparcia, to albo stawiały warunek posiadania „aryjskich dokumentów”, albo nie miały wiedzy o tożsamości ukrywanych.
M.M.-M.: Jakie motywacje przyświecały osobom udzielającym pomocy?
A.N.: Wydaje się zatem, że związki emocjonalne, a tym samym okazywanie empatii wobec losu prześladowanych znajomych, były nadrzędnym czynnikiem wywołującym pozytywne reakcje. Także względy humanitarne, religijne czy ideologiczne motywowały do niesienia pomocy. Dla kilku ratujących to pieniądze czy ofiarowane lub obiecywane dobra materialne stanowiły zachętę do działania. W przypadku pomocy więźniom KL Auschwitz w trakcie marszów ewakuacyjnych w styczniu 1945 roku o pozytywnym zachowaniu decydowało przede wszystkim współczucie na widok głodnych i wynędzniałych ludzi.
M.M.-M.: Jakie sankcje groziły za udzielanie pomocy Żydom?
A.N.: Na terenie rejencji katowickiej przez cały okres II wojny światowej nie ukazało się rozporządzenie zabraniające kontaktów między Żydami a ludnością „aryjską” pod groźbą kary śmierci, tak jak to miało miejsce w Generalnym Gubernatorstwie. W okresie masowych wysiedleń niemiecka lokalna administracja, spodziewając się zbiegostwa Żydów, wydawała rozporządzenia, którymi zakazywano wszelkiej pomocy uciekinierom i nakazywano informowanie o tego typu aktach pod groźbą „najsurowszych kar. Jednak w licznych relacjach osób Ocalałych czy też w zeznaniach osób udzielających pomocy Żydom pojawiały się informacje o grożącej śmierci. Analiza dokumentów różnej proweniencji, w których pojawia się kwestia odpowiedzialności karnej za pomoc Żydom, wykazała, że najsurowszą karą stosowaną w miejscu wykrycia działań pomocowych była deportacja do obozu koncentracyjnego.
M.M.-M.: W książce udało się opisać przypadki dotyczące 160 osób udzielających pomocy Żydom. Z tego ponad 96 proc. osób udzielało schronienia, pozostali pośredniczyli w znalezieniu kryjówki lub udzielali pomocy doraźnej. W jaki sposób mieszkańcy woj. śląskiego spieszyli z pomocą Żydom? Na czym dokładnie najczęściej polegała ta pomoc?
A.N.: Pomoc polegała głównie na ofiarowaniu zbiegom z gett miejsca, w którym mogli się ukryć. Ratowano przede wszystkim dzieci, które łatwiej można było przysposobić, wcielić w rolę krewnych i tak je przedstawiać otoczeniu. O ile w przypadku nieświadomych sytuacji dzieci obowiązek zapewnienia im całkowitego bezpieczeństwa spoczywał na opiekunach, o tyle młodzież była świadoma pewnych zachowań w warunkach konspiracji. Ratujący miał dwa zadania: zorganizować schronienie i pośredniczyć w przejściu przez „zieloną granicę” na stronę słowacką. W okresie marszów ewakuacyjnych pomoc miała charakter doraźny – podawanie wody i jedzenia, ale i zezwalanie na ukrywanie się tym, którym udało się zbiec z kolumny.
M.M.-M.: Czy może Pani przytoczyć historię, która najbardziej Panią wstrząsnęła, bądź najmocniej zapisała się w pamięci?
A.N.: Najbardziej utkwiła mi w pamięci historia dwóch dziewczynek: Lusi Taus i Mirusi Rembiszewskiej, które także miałam przyjemność poznać. Obie zostały szczęśliwie ocalone przez dwie siostry, z domu Madejskie – mieszkankę Sosnowca Marię Dyrda i Klarę Zroski z Chorzowa. Mirusia Rembiszewska urodziła się w 1938 roku. Cztery lata później wraz z rodzicami znalazła się w będzińskim getcie. Akcje wysiedleńczą w sierpniu 1943 roku Rembiszewscy przetrwali w bunkrze. Kiedy po siedmiu dniach opuścili kryjówkę w poszukiwaniu wody i żywności, zostali złapani i przydzieleni do obozu pracy zlokalizowanego warsztatach krawieckich Niemca Alfreda Rossnera. Ich pięcioletniej córce Mirze groziło natychmiastowe wysiedlenie do obozu zagłady, dlatego rodzice przygotowali dla niej kryjówkę w piwnicy pod stajnią przylegającą do szopu, w którym pracowali. Dora przez cały czas szukała sposobów na znalezienie schronienia dla Mirusi po „aryjskiej stronie”. Z pomocą przyszła jej inna pracownica szopu - Rózia Taus, która opowiedziała jej historię o przeszmuglowaniu swojej dziewięciomiesięcznej córki Lusi do dwóch sióstr Marii Dyrdy i Klary Zroski. Joachim i Rózia Taus mieszkali przed wojną niedaleko będzińskiej Wielkiej Synagogi. W lipcu 1942 roku na świat przyszła ich córka Lusia. Podobnie jak Rembiszewscy Tausowie pod koniec 1942 roku zostali przesiedleni do getta na Kamionce. W kwietniu 1943 roku brat Rózi – Dawid Kozubski, działacz żydowskiego ruchu oporu, przeszmuglował Lusię w góry, gdzie ukrywała się grupa żydowskiej młodzieży zaangażowanej w prace konspiracyjną. Pozostawił ją pod ich opieką do czasu wyprowadzenia z getta rodziców, co miało nastąpić w kolejnych dniach. Niestety, w nocy poprzedzającej tę akcję, Niemcy przeprowadzili kolejne wysiedlenie. Rodzicom Lusi udało się pozostać na miejscu, gdzie kontynuowali prace w warsztatach krawieckich Rossnera. Nie było już możliwości wyprowadzenia ich na tzw. aryjską stronę. W tym czasie Lusia przebywała w górach otoczona opieką młodych ludzi z żydowskiego ruchu oporu. Kiedy dotarła do nich informacja, że rodzice Lusi nie przyjadą, zabrała ją do siebie przebywająca tam znajoma Rózi sprzed wojny Maria Dyrda z Sosnowca.
Tę historię opowiedziała Dorze jej koleżanka Rózia. Poprosiła ją też, aby następnego dnia wyjrzała przez okno w warsztacie. W południe ulicą wzdłuż szopu miała przechodzić Klara z kilkumiesięczną Lusią. Rózia musiała tego dnia pracować, a tak bardzo chciała wiedzieć jak czuje się jej córeczka. Dora obiecała jej, że to zrobi, ale jednocześnie pomyślała, że i ona może poprosić tę polską kobietę o pomoc. Napisała więc krótki list, w którym błagała, by wzięła pod opiekę i jej córkę. Kiedy w wyznaczonym czasie wyjrzała przez okno, zobaczyła na ulicy dwie spacerujące kobiety z niemowlęciem na ręku. Wyrzuciła list przez okno warsztatu pod nogi spacerujących sióstr. Pięcioletnią Mirę zgodziła się zabrać Maria Dyrda. Była już wówczas ciężko chora. Wiedziała o tym, dlatego dziewięciomiesięczną Lusie Taus oddała pod opiekę siostry - Klary Zroski z Chorzowa. Ale mimo świadomości, że umiera, zgodziła się przyjąć pod swój dach starszą dziewczynkę, pięcioletnią Mirusię. Maria zdobyła dla Miry fałszywe dokumenty na nazwisko Marysia Andruszkiewicz, ufarbowała jej włosy na blond, a poza domem przedstawiała ją jako swoją siostrzenicę. Po śmierci Marii Mirusią zaopiekował się jej mąż Paweł. Lusia w tym czasie przebywała w domu Zroskich otoczona miłością Klary.
Kiedy skończyła się wojna, a po dziewczynkę nikt się nie zgłosił, byli przekonani, że pozostanie ona w ich rodzinie na zawsze. Niedługo potem u Zroskich zjawił się ojciec Lusi, który ocalał z „marszu śmierci”. Matka Lusi nie przeżyła wojny, została zamordowana w KL Auschwitz. Lusia wraz z ojcem opuścili Polskę w 1947 r. Początkowo osiedlili się w Niemczech, a w czerwcu 1949 r. dotarli do USA. Rodzice Miry Rembiszewskiej przeżyli wojnę. Wspólnie z córką wyemigrowali potem do USA.
Dziękuję serdecznie za rozmowę!