Alan Furst - „Szpiedzy w Warszawie” – recenzja i ocena
Alan Furst - cytując notkę biograficzną zamieszczoną w książce - okrzyknięty mistrzem powieści szpiegowskich, których akcja rozgrywa się tuż przed lub w trakcie II Wojny Światowej. Jak widać, mamy do czynienia z dość wąską specjalizacją. Furst jest autorem jedenastoczęściowej serii szpiegowskiej, której akcja rozgrywa się pod koniec Międzywojnia, z której w Polsce ukazały się jedynie „Szpiedzy w Warszawie” i „Polski oficer”.
Powieść podzielona jest na trzy części, zaś jej akcja toczy się głównie w Warszawie oraz Francji. Głównym bohaterem jest Jean-Franocis Mercier de Boutillon, francuski attaché wojskowy w Warszawie i zarazem, co oczywiste, oficer wywiadu. Zasadniczy motyw powieści stanowi jego walka z niemiecką Służbą Bezpieczeństwa i próby zdobycia materiałów, które unaoczniłyby władzom francuskim groźbę przeprowadzenia przez Niemcy ataku w Ardenach.
Do pisania powieści szpiegowskiej można się zabrać dwojako: tworząc książkę „bondopodobną” lub „realistyczną”. Furst wybrał wersję „realistyczną”, nie mamy więc do czynienia z błyskotliwym intelektualistą, strzelcem wyborowym, mistrzem sztuk walki i rajdowcem w jednej osobie, lecz ze starszym oficerem w stopniu pułkownika, kulejącym z powodu rany poniesionej podczas wojny polsko-bolszewickiej. Nie zdobywa on też ściśle tajnych dokumentów w jednej, błyskotliwej i straceńczej akcji, lecz składa w jeden obraz poszczególne elementy układanki. Jednym słowem, metody zdobywania informacji są zupełnie inne, niż w pełnych strzelanin filmach szpiegowski i stanowi to duży plus recenzowanej pozycji.
Stosunkowo oryginalnym zabiegiem jest także przełamanie wszechobecnego kultu młodości i uczynienie bohaterami osób w okolicach czterdziestki. Stanowi to miłą odmianę w czasach coraz bardziej dominującego przekonania, że po trzydziestce przeskakuje się do wieku emerytalnego i niańczenia wnuków.
Ostatnią zaletą jest też mile łechtająca próżność świadomość, że to właśnie Warszawa jest miejscem w którym ma miejsce większa część fabuły. Biorąc pod uwagę, że nasz kraj nie jest zbyt popularnym miejscem akcji obcojęzycznych powieści sensacyjnych, można poczuć się mile, zwłaszcza, że autor nie raz i nie dwa zerknął na mapę i zdjęcia, opisując stolicę wiernie i przekonująco.
Ze „Szpiegami w Warszawie” wiązałem duże nadzieje, tym bardziej więc żałuję, że będę musiał teraz skupić się na słabych stronach tej książki. Niestety, powieści Fursta brakuje bez mała wszystkiego, czego wymaga się od dobrej pozycji sensacyjnej. Po pierwsze, nie jest w żadnym stopniu porywająca. Podczas lektury mijają kolejne strony, coś się dzieje, ale trudno stwierdzić co właściwie. Zakończenia w ogóle brak, choć to akurat da się wytłumaczyć faktem, że „Szpiedzy w Warszawie” są elementem wspomnianej już, jedenastotomowej serii. Co gorsza jednak, brakuje również początku i zawiązania fabuły, hitchcockowskiego „trzęsienia ziemi”. Po dwustu stronach fabuła zaczęła cokolwiek przyśpieszać, kiedy pojawił się wątek prywatnej vendetty jednego z niemieckich szpiegów. Wątek, niestety, tak zupełnie nieprzekonywujący i niepotrzebny, że aż trudno uwierzyć, że pojawia się ciąg myślowy, który naprowadza rezydenta SD na koncept zemsty. Czytelnik śledzi to wszystko nieco rozczulony naiwnością takiego sposobu myślenia.
Ledwie naszkicowana fabuła staje się pretekstem do opisów przedwojennej Warszawy, Paryża, posiadłości Mercier de Boutillonów i kilku jeszcze miejsc, głównie jednak syreniego grodu nad Wisłą. Ten zaś aż kipi od jedwabiu, złota i aksamitu, pływając w szampanie i posilając się kawiorem. Krótkie wizyty na Pradze czy Nalewkach nie zmieniają faktu, że krążymy między balami w ambasadach, Adrią, Hotelem Europejskim, wernisażami i proszonymi przyjęciami. Przygniatająca część powieści to podziwianie wieczorowych kreacji, spożywanie wykwintnych posiłków, mniej lub bardziej nudne (efekt zamierzony, nie zaś nieumiejętność pisania dialogów!) konwersacje i dobre towarzystwo. Nie przeczę, miło jest szaremu zjadaczowi chleba poczytać trochę o spleenie i splendorze salonów i towarzystwa, ale ciągłe epatowanie bon tonem zaczyna szybko razić i jest boleśnie sztuczne.
Postacie rozpaczliwie domagają się głębi i wyraźniejszego zarysowania ich charakterów. Pojawiają się i znikają w bladym pochodzie, niewiele po sobie pozostawiając. Prowadzony przez Merciera niemiecki zdrajca jest panikarzem, ale wynika to bardziej z jego opisu, niż z zachowania w pociągu, gdy śledzi czy nie ma „ogona”. Scena ta jest zresztą symptomatyczna dla całej książki: niby czytamy dwustronicowy opis, kiedy to szpieg coraz bardziej panikuje. Śledzimy jego myśli, niby widzimy ludzi, którzy w nim uczucie lęku wzbudzają. Całość jednak nie jest przekonująca. Postać Anny, która pod koniec książki staje się narzeczoną głównego bohatera, wcześniej zaś występuje jako prawnik Ligi Narodów, nie zostaje wykorzystana ani trochę, zapamiętujemy ją głównie jako kochankę francuskiego agenta. Szkoda, bowiem wiele wskazywało na to, że Liga odegra wyraźniejszą rolę, jaką współcześnie nadaje się, na przykład ONZ, co mogło by być wcale ciekawym posunięciem. Inni bohaterowie przemykają się chyłkiem po marginesach, nie dając się zapamiętać. Wyjątkiem jest może szofer, Marek, z uporem nazywający służbowego Buicka „biukiem” (duży plus dla autora za oddanie maniery warszawskich szoferów).
Akcji możemy wyczekiwać i wyczekiwać, ale się jej nie doczekamy. Nie mam nic przeciwko książkom spokojnym, bez wybuchów na co drugiej stronie i samochodowych pościgów, ale coś powinno powieść spajać. Musi być jakaś nić przewodnia, charakterystyczna dla danej książki, która pozwoli ją zapamiętać, podczas lektury zaś będzie spinała kolejne elementy w jedną całość. U Fursta mamy dwie potencjalne, czyli postać głównego bohatera i poszukiwane przez niego informacje. Potencjalne, bowiem ani jedna, ani druga nie wywiązuje się z tej roli, w efekcie otrzymujemy trzysta stron różnych wydarzeń, których ciągłości musimy się doszukiwać, przypominając sobie, o czym właściwie czytamy.
Świat powieści pozostawia jednak wiele do życzenia. Natrafiamy, nawet dość często, na różne drobiazgi, takie jak na przykład lektura książki „Achtung! Panzer!” przez głównego bohatera, jego utyskiwania na brak „Paris Soir”, czy porównywanie myśli wojskowej Guderiana i de Gaulle’a. Mimo to, brak nam jednak klimatu Europy szykującej się do rychłej wojny (powieść dzieje się w latach 1937-38). Owszem, Furst daje kilka opisów i faktów, które nam to mówią, ale co innego czytelnika poinformować, a co innego sprawić, by to poczuł.
Jeżeli chodzi o język stosowany przez Fursta, to jest po prostu dobry. Nie porywa, nie ma fraz, które zapadały by w pamięć, zwrotów, które zadziwiały by kunsztem czy nad wyraz celnych sformułowań, ale nie można o nim powiedzieć złego słowa.
Recenzowana pozycja reklamowana jest jako Doskonała powieść szpiegowska w stylu i klimacie mistrzów tego gatunku. Niestety, „Szpiedzy w Warszawie” głęboko mnie rozczarowali. Ostrzyłem sobie zęby na powieść szpiegowską autora, który, zgodnie z notką porównywany jest do Grahama Greene’a i Erica Amblera, otrzymałem zaś schematycznie zarysowaną opowiastkę o szpiegu, pełną dobrze znanych motywów i płaskich bohaterów. Nawet fakt umiejscowienia akcji w Warszawie nie jest w stanie pomóc powieści. Z wielkim żalem zmuszony jestem raczej odradzić zakup tej pozycji. Mam jednak głęboką nadzieje, że pozostałe książki Fursta są lepsze.
Redakcja: Michał Przeperski