Akademia Pana Romana

opublikowano: 2006-10-13, 07:00
wszelkie prawa zastrzeżone
Roman Giertych nie jest zagrożeniem dla polskiego systemu edukacji. Nie będzie też jednak jego zbawcą. Jeśli chcemy naprawić polskie szkolnictwo, ale nie możemy go sprywatyzować, powinniśmy wprowadzić bon oświatowy.
reklama
autor felietonu: Łukasz Karcz

W 54. numerze „Histmaga” Roman Sidorski w swoim artykule wyjaśnił, dlaczego – Jego zdaniem – polska młodzież opowiedziała się gremialnie przeciwko staremu-nowemu ministrowi edukacji. Amunicja na pierwszy rzut oka robi wrażenie: pęd do swobody wypowiedzi, masowe demonstracje, zerowe (żeby nie rzec ujemne) poparcie dla Giertycha w szkolnictwie… Imponujące. Szczególnie, jeśli nic nie dzieje się bez przyczyny, a w spontaniczne protesty jakiejkolwiek grupy społecznej (poza górnikami nauczonymi, że wystarczy walnąć kilofem, a szmal się znajdzie) przestałem wierzyć niedługo po pożegnaniu się ze świętym Mikołajem.

Pusty śmiech

Uprzedzając ewentualny sarkazm, oświadczam: tak, jestem zwolennikiem teorii spiskowych i czuję się z tym świetnie. Rozczaruję jednak tych, którzy po takim wstępie spodziewaliby się szargania „Układu” i jemu podobnych. Nic z tych rzeczy. Protest przeciwko Giertychowi wynika moim zdaniem z kilkunastu rzeczy, wśród istotności których osławione już lekcje patriotyzmu, które nie miały być lekcjami, czy amnestia maturalna plasują się w drugiej dziesiątce.

Pan Zagłoba zwykł mawiać: „Diabeł w ornat się przebrał i ogonem na mszę dzwoni”. W ornaty poprzebierała się również cała grupa postępowców, lamentujących nad „szkodliwym precedensem” i „brakiem konsekwencji”, czego efektem ma rzekomo być amnestia maturalna. Nie, nie będę jej bronił, uważam tę amnestię za decyzję ze wszech miar szkodliwą i demoralizującą. Ale w grupie najgłośniej protestujących spory podzbiór stanowią osoby, w których ideały samodzielności i odpowiedzialności mogą budzić tylko pusty śmiech.

Oto bowiem w szeregu zwolenników „odpowiedzialności”, protestujących przeciwko amnestii maturalnej idzie wataha tych, którzy podnoszą wielkie larum, jeśli nauczycielowi zdarzy się „wyjść z nerw” i manualnie „zgwałcić prawa ucznia”, który ma w poważaniu dyscyplinę klasową po kupieniu na bazarze papierów na ADHD. Gros z międlących mantry o braku konsekwencji w systemie oponuje świętym głosem oburzenia na projekty, w myśl których uczeń mógłby repetować klasę za złe oceny ze sprawowania. O dorosłości i odpowiedzialności u niedoszłych maturzystów opowiadają najgłośniej ci, którym w obliczu nastoletniego bandyty wychodzi tylko, niczym u Kazikowego „Taty dilera”, powtarzanie, że to „dobry chłopak był i mało pił”. I tak dalej, i tym podobne.

reklama

Tyle, że wszyscy „objectorzy” dziwnie do porządku dziennego przeszli nad faktem, że natura sama zaleczyła ministerialną głupotę i nie stało się wiele złego. Niedouczeni maturzyści swoją porcję ostracyzmu społecznego zaliczyli, duża część szkół wyższych zapowiedziała, że amnestionowanych nie przyjmie i wszystko wróciło do normy. Klasyczna burza w szklance wody, o co tyle hałasu?

Bez podtekstu?

Zadaniem zbyt skomplikowanym dla przeciętnej publiczności medialnej, ale pasującym w sam raz do internetowego magazynu opiniotwórczego powinno być podejście do strony ataków na Giertycha od strony łacińskiej sentencji: Is fecit, cui prodest. Komu zależy na utrąceniu reformy (lub „reformy”) w jej obecnym kształcie? Lub inaczej – niech moi adwersarze mają uciechę – kto za tym stoi?

Nawet najbardziej zajadły krytyk „kaczystów” musi przyznać, że spośród wielu środowisk, „giertychowanie” jest wybitnie nie na rękę Związkowi Nauczycielstwa Polskiego. Związkowi, który nie jest niczym innym, jak jedną z organizacji, które weszły w skład SLD. Gadanie, jakoby „protesty organizacji nauczycielskich” nie miały podtekstu politycznego, można z czystym sumieniem włożyć między bajki. W gronie odessanych od państwowego cycka przez min. Giertycha znajduje się również ZSMP. Tak, właśnie tak. Związek Socjalistycznej Młodzieży Polskiej, organizacja przeżywająca swoje dolce vita w PRL-u, a i w wolnej Polsce dająca sobie nieźle radę. Dla symetrii proponuję wyobrazić sobie finansowanie z kieszeni podatnika Młodzieży Wszechpolskiej czy jakiejś młodzieżówki UPR-u…

Jak słusznie zauważył komentator serwisu Eurojihad.org, w myśl przepisów prawa „Szkoła jest instytucją wolną od działań politycznych i jakiejkolwiek indoktrynacji (art, 56 ustawy z dnia 7 września 1991 r. o systemie oświaty Dz.U. z 2004 r. nr 256, poz. 2572, z późn. zmianami).”. Tymczasem o indoktrynację, chęć upolitycznienia szkoły i promowanie jedynie słusznego punktu widzenia oskarżają Giertycha przedstawiciele organizacji zaczopowanych po uszy w opcji lewicowej, wchodzących w skład partii lewicowych i bez śladu żenady promujących lewicowy światopogląd wśród środowisk szkolnych! Niepohamowany tupet, brak świadomości własnej śmieszności czy opętańcze poczucie misji?

Dżuma a cholera

Trzeba jednak przyznać, że kampania przeciwko Giertychowi trafiła na wyjątkowo podatny grunt. Z jednej strony bowiem mamy człowieka o nieszczególnej, jak na gwiazdora, fizjonomii, któremu przydałoby się parę lekcji występów przed kamerą. Z drugiej zaś tłum uczniów (których – pamiętając swoje szczenięce lata – żadną miarą do świadomych obywateli zaliczyć przy maksimum dobrej woli nie mogę i nie potrafię), otoczonych przez nauczycieli stworzonych w systemie, gdzie „okazja czyni złodzieja” i gdzie osoby z powołaniem i kręgosłupem moralnym zdarzają się bardziej na zasadzie wyjątku, niż prawidłowości.

reklama

Sam nie mam za bardzo powodów do narzekań, moi nauczyciele okazywali się być – na ogół – nauczycielami z powołania. Nie sposób jednak przejść obojętnie chociażby obok „Inquisitora” Jacka Inglota, w którym polska szkoła jawi się jako zbiorowisko zdegenerowanych nieudaczników, którzy nie są w stanie znaleźć innej pracy, a Karta Nauczyciela gwarantuje im praktyczną nieusuwalność. Fakt faktem, znam co najmniej dwóch nauczycieli, którym „środowisko” przetrąciło karki do tego stopnia, że ze wspaniałych pedagogów stali się zgorzkniałymi belframi, odliczającymi czas do końca dniówki.

Patologicznego systemu nie poprawił nawet model oceny i awansu nauczycieli, będący w istocie utrwalaniem tumiwisizmu. Opiekun nauczyciela na stażu, mimo otrzymywanego wynagrodzenia, nie jest zobowiązany do niczego, a jeśli trafi się opiekun nierzetelny, to adept zawodu ma do wyboru: albo zacisnąć zęby i kształtować karierę bez pomocy opiekuna, albo rozpoczynać karierę od donosicielstwa na swojego pseudomentora – prawdziwy wybór między dżumą i cholerą. Później jest jeszcze weselej: nauczyciel ubiegający się o wyższe zaszeregowanie musi odbyć kursy. Kursy to ersatz systemu, wunderwaffe dla każdego. Wszyscy są zadowoleni, tylko motywacji do podnoszenia kwalifikacji – o ile nie jest się zdumiewająco nie pasującym do układanki przypadkiem idealisty – jakoś brak.

Sens kursów

Nauczyciel inwestuje kasę, która zwróci mu się przy następnym zaszeregowaniu, więc jest zadowolony. Kuratorium jest zadowolone, bo wywiązuje się ze swoich zadań. Firma organizująca szkolenia jest zadowolona ze względów oczywistych. I tylko dziwnym trafem – wskutek ścisłej reglamentacji tychże szkoleń – po drodze uciekł gdzieś ich zasadniczy sens, jakim jest doskonalenie zawodowe. Wynik egzaminów końcowych jest z góry przewidziany. Nauczyciel nie będzie poświęcał swojej forsy na kursy, gdzie istnieje możliwość niezdania – a firma nie będzie oblewała nauczycieli w sytuacji braku konkurencji, która mogłaby zanęcić wyższym poziomem nauczania, a ewentualnym oblaniem mogąc narazić się na utratę klienteli.

reklama

I wszyscy są szczęśliwi, poza uczniami. Jakoś nie chce mi się wierzyć, by nauczycielka po kursie informatycznym, a niepotrafiąca założyć folderu w Eksploratorze Windows, istniała li tylko w wyobraźni mojego kolegi, notabene uczestnika takiego kursu. Pedagodzy nie wyobrażający sobie życia poza kursowym Windowsem, petryfikujący przy okazji nieświadomie monopol pewnej firmy z Redmond to oczywista oczywistość, wystarczy poczytać kilka blogów licealistów, którzy muszą uświadamiać swoim dyplomowanym nauczycielom istnienie Linuksa.

Czy w takiej sytuacji trudno się dziwić, że przy bliższym spojrzeniu lwia część anygiertychowskich protestów ma swoje korzenie bądź to w panicznie bojącym się zmian środowisku, bądź w lewicowych opcjach politycznych, które prozaicznie boją się utraty swoich wpływów? Mit o braku ideologii obozu antyministerialnego pryska przy pierwszym dokładniejszym spojrzeniu. Doprawdy, nie wiem, czy trwanie bajki o „apolitycznych złączonych w proteście przeciwko Złemu” jest pochodną nieopierzonej młodości sklejonej w nierozerwalnym uścisku miłości z zastanym gronem pedagogicznym, czy też wyjątkowej pobieżności analiz, cechującej, nawiasem mówiąc, całą krytykę poczynającej się na naszych oczach IV RP.

O wiedzę przydatną

Last but not least, szczerze zresztą dziwię się niecierpiącym Giertycha wszelkiej maści „protestantom”. Pomimo fasadowych działań w rodzaju walk z lewackimi przybudówkami żadne znaki na niebie ani na ziemi nie wskazują bowiem na to, że choć przez chwilę pomyślał on o rzeczy stokroć ważniejszej, niż rozbijanie sitw. O prywatyzacji i dobrowolności szkolnictwa.

Prywatyzacja szkolnictwa wbrew pozorom nie oznacza, jak chcieliby niektórzy, odpłatności za naukę i szeregu Janków Muzykantów, umierających z głodu pod żywopłotem willi spasionego dyrektora jedynej w powiecie szkoły realnej. W najprostszym wariancie sprowadza się ona do jednego, prostego pomysłu – bonu oświatowego. Podstawowy algorytm jest banalny, wystarczy bowiem w obecnym systemie przeliczyć kwotę rocznych (semestralnych) wydatków na jedną szkołę (załóżmy absolutnie arbitralnie milion złotych) i podzielić ją przez liczbę uczniów uczęszczających do niej w danym okresie (załóżmy 500). Wynik (załóżmy dwa tysiące złotych) to kwota, jaką w ciągu roku państwo (z grubsza) przeznacza na wykształcenie konkretnego dziecka. Jest to jednocześnie nominał dokumentu, który rodzice przekazują do szkoły, do której posyłają swoje dziecko, a w ślad za którym idzie ministerialna dotacja. Szkoła, do której rodzice nie posyłają swoich dzieci, przepada z braku dotacji. Proste jak włos Metysa.

reklama

Pomysłów na bon oświatowy było w wolnej Polsce kilka, wszystkie zakończone klapą. Minister Giertych, o ile mi wiadomo, nie zająknął się póki co o tym również ani słowem. Dla rządzących bowiem takie pomysły skończyłyby się tąpnięciem światopoglądu stokroć gorszym, niż ujawnienie drugiego życiorysu Kuronia czy hipotetycznego homoseksualizmu posła Wierzejskiego, który z takim upodobaniem pozycjonują w Googlach rodzimi internauci. Kurde, okazałoby się bowiem – i na to jestem gotów postawić każde pieniądze – że polscy rodzice w sytuacji wyboru posyłają swoje dzieci do szkół, gdzie nie honoruje się papierów z ADHD czy dysleksji, gdzie grono pedagogiczne potrafi zorganizować skuteczną obronę przez dealerami narkotykowymi, gdzie wreszcie zamiast Dni Ziemi, prelekcji o homoseksualizmie czy opowieściach o dalszej dynamicznej integracji z Unią Europejską, po prostu uczy się dzieci wiedzy przydatnej, fachowej i aideologicznej.

Dwa skrzydła etatyzmu

Wyłącznie natomiast z dziennikarskiego obowiązku – bo media nie zająkną się o tym ani słowem, a czego nie ma w TV, to wszak nie istnieje – wspomnę o dobrowolności systemu oświaty, gdzie państwo pełni jedynie rolę czegoś na kształt „komitetu normalizacyjnego”, a dziecko pod warunkiem zdania jednolitych egzaminów może być uczone, gdzie tylko rodzice zechcą, nawet w domu. Ruch kształcenia domowego przybiera na sile w Ameryce, rozczarowanej ideami integracji i wyrównywania szans. W Polsce jest to jednak na tyle daleka sfera fikcji, że wciąż wywołuje jedynie uśmiech pobłażania, chociaż czarnym scenariuszom, rysującym przed nami tabuny analfabetów, zdają się przeczyć wszystkie fakty. Jak zwykle – ze szkodą dla faktów.

reklama

Milton Friedman, laureat Nagrody Nobla w dziedzinie ekonomii, w swojej książce „Wolny wybór” pisze: Już w początkach Republiki (USA – przyp. ŁK) nie tylko duże ośrodki miejskie, ale także niewielkie miasta, osiedla i większość okręgów wiejskich posiadała szkoły. W wielu stanach i regionach kraju utrzymywanie „szkoły powszechnej” było nakazane prawem. Były one jednak w większości finansowane prywatnie przez rodziców opłacających czesne. W pewnym zakresie dostępne było także wsparcie finansowe ze strony władz lokalnych, władz hrabstwa i rządu stanowego. Przeznaczano je bądź na opłacenie czesnego za dzieci, których rodzice nie byli w stanie tego zrobić, bądź na uzupełnienie tych opłat. Chociaż nauczanie nie było wówczas ani przymusowe, ani bezpłatne, praktycznie rzecz biorąc było powszechne (z wyjątkiem oczywiście niewolników). W roku 1836 inspektor szkół powszechnych w stanie Nowy Jork stwierdził w swym raporcie: «Jakby nie patrzeć, należy uznać, że liczba dzieci pobierających naukę w szkołach powszechnych, prywatnych i na uczelniach jest równa liczbie dzieci między piątym a szesnastym rokiem życia» (podkreślenie moje – ŁK). Oczywiście, istniały różnice pomiędzy poszczególnymi stanami, ale zgodnie z ówczesnymi relacjami nauczanie było szeroko dostępne dla wszystkich (białych) dzieci, bez względu na poziom zamożności rodzin, z jakich się one wywodziły.

A w Polsce? Liczba studentów, wskaźnik osób studiujących bądź uczących się na różnego rodzaju kursach również mówi sam za siebie. Dlaczego więc Giertych nie chce zrobić żadnego kroku w tym kierunku? Dlatego, że w gruncie rzeczy spór o polską szkołę – jak większość sporów w IVRP – nie jest sporem między prawicą i lewicą. Jest to spór dwóch skrzydełek etatyzmu, żrących się między sobą o to, czy w przymusowej szkole, w sytuacji braku wyboru przedmiotów, przez nieusuwalnych nauczycieli będzie wykładany program lewicy bezbożnej, czy lewicy narodowej. Bo z prawdziwie wolnym społeczeństwem, z prawdziwie wolnym podejściem do wiedzy, z prawdziwie wolnymi ludźmi, za jakich chcieliby uchodzić wypominający Giertychowi amnestię maturalną, nie ma to nic wspólnego. A że oświata pod przymusem na całym świecie bankrutuje, moralnie i finansowo? Nic nie szkodzi, po nas choćby potop. Ostatni zamyka drzwi i gasi światło.

reklama
Komentarze
o autorze
Łukasz Karcz
Autor nie nadesłał informacji na swój temat.

Zamów newsletter

Zapisz się, aby otrzymywać przegląd najciekawszych tekstów prosto do skrzynki mailowej. Tylko wartościowe treści, zawsze za darmo.

Zamawiając newsletter, wyrażasz zgodę na użycie adresu e-mail w celu świadczenia usługi. Usługę możesz w każdej chwili anulować, instrukcję znajdziesz w newsletterze.
© 2001-2024 Promohistoria. Wszelkie prawa zastrzeżone