Adrian Mole i broń masowego rażenia
„Adrian Mole i broń masowego rażenia” to najnowsza część przygód Adriana Mole’a – fajtłapy, księgarza, kiepskiego poety, zapomnianej gwiazdy telewizyjnych kulinariów, najmłodszego ojca w Leicester, wiecznej ofiary własnych miłosnych wybryków oraz przewodniczącego dwuosobowego Koła Literackiego Hrabstwa Leicester i Rutland.
Kto zna wcześniejsze części serii, ten prawdopodobnie nie czyta tej recenzji, bo „Adriana Mole’a [...]” już nabył i przeczytał. Temu, kto nie zna poprzednich książek, radzę, żeby się z nimi zapoznał, bo to kawałek naprawdę przyjemnej literatury. Pierwsza powieść o Adrianie Mole’u („Sekretny dziennik Adriana Mole’a, lat 13 i ¾”) została wydana w roku 1982. Poznaliśmy w niej niespełna czternastoletniego chłopca, który ma mnóstwo problemów z samym sobą oraz wielokulturowym, wolnorynkowym i szalenie liberalno-demokratycznym społeczeństwem niewielkiego Ashby de la Zouch (hrabstwo Leicester). Chłopiec ten zakłada pewnego dnia sekretny dziennik, w którym opisuje swoje dole i niedole. Jest w tym niezwykle konsekwentny i wytrwały, bowiem, jak pokaże życie, dziennik będzie wzbogacany o kolejne zapiski przez następnych 20 lat, a Sue Townsend wyda je w postaci pięciu tomów („Adrian Mole. Męki dorastania”, „Adrian Mole. Szczere wyznania”, „Adrian Mole. Na manowcach”, „Adrian Mole. Czas cappuccino” oraz – omawiany tu - „Adrian Mole i broń masowego rażenia”). Później zostaną one przetłumaczone na 34 języki, sprzedane w ośmiu milionach egzemplarzy oraz zaadaptowane na serial telewizyjny, sztukę teatralną i grę komputerową.
Przyczyny sukcesu powieści o Adrianie Mole’u nie są do końca oczywiste. Zapewne niebagatelne znaczenie ma styl, jakim zostały napisane – Townsend obdarzyła Adriana absolutnie genialnym poczuciem absurdu i nie mniej znakomitym sarkazmem. Innym powodem popularności tych książek może być fakt, że na świecie jest wiele fajtłapowatych i zakompleksionych eksgwiazd programów kulinarnych i innych nieudaczników, którzy Mole’a pokochali jak samych siebie.
Jakkolwiek by nie było, warte przytoczenia są dwa zdania, które znalazłem na skrzydełku okładki najnowszej opowieści o przygodach Adriana Mole`a. W tym miejscu umieszczane są zazwyczaj jakieś głupoty. Do klasyki należą urywki recenzji prasowych z gazet, o których nikt nigdy nie słyszał. Także i tym razem znalazłem na okładce cytaty z czasopism. Jeden z nich informuje, że Adrian Mole to genialna postać komediowa; drugi – że żarty Sue Townsend są naprawdę śmieszne. To wszystko prawda. Od siebie mogę jeszcze dorzucić, że ta angielska pisarka ma rzadką zdolność wymyślania sytuacji do bólu realistycznych i jednocześnie nieodparcie zabawnych.
Kiedy mamy już za sobą ciepłe słowa o talencie literackim autorki, wypada zająć się fabułą powieści. Jest ona na tyle wielowątkowa, że jesteśmy gotowi uwierzyć, iż mamy do czynienia z prawdziwym pamiętnikiem. Akcja książki „Adrian Mole i broń masowego rażenia” zaczyna się, gdy główny bohater pisze do Tony’ego Blaira list. Zwraca się w nim z uprzejmą prośbą o odręczną notatkę potwierdzającą, że Saddam Husajn dysponuje bronią masowego rażenia, przy pomocy której jest w stanie w ciągu 45 minut zaatakować Cypr. Gdy Adrian usłyszał o tym w telewizji, zrezygnował z wakacji w Pafos. Teraz spiera się z biurem podróży o zaliczkę w wysokości 57 funtów. Biuro żąda dostarczenia dowodów, że Saddam Husajn istotnie dysponuje taką bronią. A to tylko preludium do okropnych kłopotów finansowych, w jakie popada Adrian z uwagi na nadmierną dostępność kredytów bankowych i niefrasobliwe korzystanie z kart kredytowych. Jest to także początek innych problemów Adriana, takich jak: niespełnione uczucie do Pandory Braithwaite (trwające notabene od 20 lat); godny pożałowania romans z histeryczną ekspedientką z ekologicznego warzywniaka czy konflikt z okazałym samcem łabędzia, który terroryzuje Nabrzeże Szczurów. Resztę jego zmartwień pozwolę sobie przemilczeć. Proszę mi jednak wierzyć, będzie ich tyle, że czytelnik poczuje się, jakby opis dotyczył jego własnych rozterek. Zdecydowaną większość kłopotów Adrian ściągnie na siebie sam, co również może się nam wydać motywem bardzo znajomym.
Przemilczę także kwestię wątku miłosnego. Biorąc pod uwagę, że rozwija się on już przeszło dwie dekady, streszczenie go zaledwie w kilku zdaniach byłoby zbrodnią.
Podniosę jednak wątek iracki. Sue Townsend przedstawia Adriana jako wielkiego zwolennika zbrojnej interwencji w Iraku, po czym, tradycyjnie już, robi z niego pajaca. Wojny jest w tej części dużo. Na początku Adrian uważnie śledzi poszukiwanie irackiej broni masowego rażenia, bo jest żywo zainteresowany swoją zaliczką. Później – z jeszcze większą ciekawością – śledzi atak na Irak, ponieważ bardzo interesuje się życiem swojego starszego syna, Glenna, który wyruszył tam z brytyjską armią. Co pewien czas czytamy ich korespondencję. Gdy po serii niewinnych, codziennych perypetii z ekspresem do kawy lub zwierzeniach przy kieliszku sherry trafiamy na urywek w stylu „[…] spytałem go, czy czegoś mu nie potrzeba. Odpowiedział «kamizelki kuloodpornej». Chyba nie żartował”, czujemy się dziwnie. Z kolei wątek kolegi Glenna, miłego i skromnego młodzieńca, który wśród ruin Basry recytuje z pamięci Ocalonych Sassoona, z jednej strony robi na czytelniku duże wrażenie, z drugiej jednak razi nadmiarem egzaltacji.
„Adrian Mole i broń masowego rażenia” to lektura przyjemna i dobra na długie, zimowe, depresyjne wieczory. Na te nieprzygnębiające zresztą też. Polecam szczerze i entuzjastycznie. Żeby jednak nie było zbyt słodko, uchylę rąbka tajemnicy: sądząc po końcowych akapitach książki, mamy do czynienia z ostatnią opowieścią o przygodach Adriana Mole’a. Tych, którzy próbują domyślać się, co takiego wydarzy się w tych zamykających „Adriana […]” fragmentach, uspokoję, że nie ma tam żadnych literackich perwersji. Ktoś umrze, ktoś się urodzi, ktoś będzie szczęśliwy.