Adam Zamoyski – „Święte szaleństwo” – recenzja i ocena
Przeczytaj fragment książki
Gdy dostałem propozycję zrecenzowania najnowszego tłumaczenia książki Adama Zamoyskiego niezwykle się ucieszyłem. Jego praca poświęcona kongresowi wiedeńskiemu, choć nie wolna od wad, stanowi ciekawą lekturę, a sam Autor ma już wyrobioną, uznaną markę. Święte szaleństwo ukazuje się po polsku w czternaście lat od pierwszego wydania angielskiego, czyli ze znacznym poślizgiem. Przekład powierzono Michałowi Ronikierowi, co znajduje odzwierciedlenie w warstwie literackiej tekstu.
Recenzowana książka to panorama wydarzeń lat 1776-1848 widziana oczami rewolucjonistów. Śledzimy losy Europy i obu Ameryk od Rewolucji Amerykańskiej, przez Francuską aż po Komunę Paryską i zjednoczenie Niemiec oraz Włoch. Miejscami narracja jest prawdziwie porywająca. Postaci wyzierające z kart książki wydają się niebanalne i prawdziwe zarazem. Czegoś jednak brakuje.
Zamoyski ma skłonność do rozciągania poglądów garstki osób, lub swego wyobrażenia o tych poglądach, na całe społeczeństwa. I tak dowiadujemy się, że „większość” Francuzów uważała, że pochodzenie nie powinno być przeszkodą w karierze wojskowej, że „większość” Niemców nie była zaniepokojona brakiem „narodowej ojczyzny”. Takich uogólnień nie popartych żadnymi dowodami jest więcej. Brak solidniejszego umocowania dowodowego omawianych spraw odbija się, niestety, i na atrakcyjności samej narracji. Autor niejednokrotnie pisze o tajnych stowarzyszeniach czy innych sprawach pobudzających wyobraźnię. Jednak fragmentów tych często nie popiera stosownymi cytatami i odwołaniami, choć pojawiają się one w partiach tekstu, które tego nie wymagają.
Niedociągnięciem Świętego szaleństwa są niejasności terminologiczne. Zamoyski nie wyjaśnia, bowiem jak rozumie termin „społeczeństwo”. To dziwi, gdyż omawiany okres obfitował we fluktuacje społeczne zakończone uformowaniem nowoczesnych społeczeństw, które wymusiły demokratyzację życia politycznego. Podobnie ma się rzecz z „rewolucją”. Można ją odmieniać przez wszystkie przypadki, jednak Autor nie przybliża nam jak ją definiuje. Otrzymujemy gotowy obraz społeczeństw w kryzysie, które dały się porwać i… tyle. Sama wizja rewolucji, jako „świętego szaleństwa” nie wystarcza, bo wymyka się to samemu Zamoyskiemu. Efektem tego jest zepchnięcie teorii na margines wywodu.
Nie oznacza to, że Autor w ogóle nie pisze o teoriach filozoficznych. Odnoszę jednak wrażenie, że ich rola została przesadnie zminimalizowana. Poza tym rewolucja to zjawisko masowe. Tymczasem u Zamoyskiego otrzymujemy właściwie galerię fascynujących, ale jednak, jednostek. Autorowi nie udaje się ukazać interakcji między jednostką a masami. Nie widzimy wzajemnego oddziaływania. Obserwujemy za to kontakty jednostek z innymi jednostkami. Prezentacja mas przychodzi Zamoyskiemu łatwiej, gdy wznosi się na wyższy poziom ogólności. Wówczas jednak pojawiają się, wspomniane już, nie zawsze zasadne generalizacje.
Zamoyski nie ustrzegł się również nieścisłości, niespójności logicznych czy wreszcie błędów faktograficznych i merytorycznych. I tak, przyczyny finansowe już dawno nie są postrzegane za główną przyczynę Rewolucji Amerykańskiej. Dziś więcej wagi przywiązuje się do sporu kompetencyjnego między ciałami ustawodawczymi Trzynastu Kolonii a metropolią. Wśród innych wpadek znalazło się uśmiercenie na barykadach Paryża Walerego Antoniego Wróblewskiego, choć ten zmarł dopiero w 1908 r.
Zdarzają się błędy których, bez dostępu do oryginału, nie jestem w stanie jednoznacznie przypisać Autorowi lub tłumaczowi. Warto jednak odnotować, że wbrew informacjom z książki w 1870 r. nie istniał żaden „rząd niemiecki”, gdyż po prostu nie było wówczas jeszcze państwa niemieckiego. Bardziej zdziwiło mnie jednak nazwanie Bismarcka „kanclerzem pruskim”. Po pierwsze w rządzie pruskim nie było takiego urzędu jak „kanclerz”. Po drugie, szef pruskiego rządu, którym był Bismarck bywa najczęściej nazywany „premierem” lub „prezesem ministrów”. Po trzecie urząd „kanclerza Rzeszy”, czyli zjednoczonych Niemiec, utworzono dopiero w 1871 r.
W moim odczuciu Autor zbyt łatwo feruje niektóre wyroki. Stąd pewne idee rewolucyjne z XVIII w. z perspektywy naszej epoki mogą się wydawać naiwne. Nie zapominajmy jednak, że ówczesna rewolucja była czymś nowym i dotychczas niespotykanym. To nie był „jakiś tam” bunt przeciw królowi. Była to dramatyczna siła, zmieniająca lub niszcząca wszystko na swej drodze i było to zjawisko bezprecedensowe. To zaś mogło przyczyniać się go tego, że krytycyzm naocznych świadków był stępiony.
Nie chciałbym jednak stwarzać wrażenia, że Święte szaleństwo nie jest warte lektury. Celne jest choćby zwrócenie uwagi w większemu gronu Czytelników na ubóstwo pojęciowe rewolucjonistów, traktujących ówczesne wydarzenia z mistycznym namaszczeniem i religijnym uniesieniem oraz czerpiących terminologię z języka liturgicznego i sakralnego. W ten sposób dokonano nie tylko sakralizacji rewolucji, ale i laicyzacji języka. Każdy rewolucjonista musiał mieć swój katechizm, co trafnie zauważa Autor. W tych trafnych obserwacjach daje się jednak niekiedy porwać i czerpie z języka biologicznego właściwego aktowi seksualnemu. O ile sama metoda stylistyczna jest zasadna, to jej nadużywanie staje się momentami nieznośne.
Zastanawia część opinii wyrażonych przez Zamoyskiego. Utyskuje on na długość Myśli nocnych Edwarda Younga. Tymczasem recenzowana książka ma ponad 670 stron i mogłaby być krótsza, biorąc pod uwagę, że sztucznie rozdęty i słaby rozdział o Mirandzie zmieściłby się na jednej stronie. Co ciekawe, w innych miejscach Autorowi zdarzają się dość duże przeskoki. Niektóre partie pracy są zatem luźniej ze sobą powiązane, a narracja mogłaby wykazywać większą spójność.
Święte szaleństwo jest książką nierówną, w moim przekonaniu Zamoyski ma na koncie lepsze pozycje. Nie można jednak zarzucić jego pracy, iż nie wzbogaca wiedzy Czytelnika. Jak zwykle przychodzi mi polecić ją głównie odbiorcy wyrobionemu, lub komuś kto ma pod ręką przynajmniej podręcznik akademicki, aby ustrzec się wnyków, w które wpadła galopująca narracja Autora. Odnoszę też wrażenie, że Święte szaleństwo spodoba się głównie zwolennikom personalistycznego spojrzenia na historię. Miłośnicy historii społecznej będą, co zrozumiałe, rozczarowani.
Czy Święte szaleństwo spisuje się jako narracja? I tak i nie. Tej książce daleko do poziomu Barbary W. Tuchman czy Roberta K. Massiego, ale i do innych prac Zamoyskiego. Nie jest to jednak praca zła. Jej wartość literacka, dzięki tłumaczeniu Michała Ronikiera, jest wysoka, czego niestety nie da się powiedzieć np. o ostatnich przekładach książek wspomnianej Barbary Tuchman. Święte szaleństwo wypada też nieporównywalnie lepiej w porównaniu z „koperkami” i „watałkami”. Nie bazuje na taniej sensacji, lecz stara się być frapującą opowieścią, co w wielu miejscach się udaje.
Jeśli mogę na koniec zasugerować coś wydawcy, to proponuję aby książki tego typu wydawać też w wersji kieszonkowej, w miękkiej oprawie, tak jak czyni się to w krajach zachodnich. Może nie jesteśmy rynkiem tak chłonnym, ale może wówczas więcej osób sięgnie i po Zamoyskiego.