Adam Węgłowski: chciałem pisać o Kubie Rozpruwaczu
Akcja Pańskiej książki rozgrywa się w Galicji w XIX wieku. Z jednej strony wiele mówi się o sentymentalnym nastawieniu Polaków do CK monarchii, ale z drugiej, niewiele powstało książek umiejscowionych w galicyjskich realiach. Skąd wziął się pomysł na książkę?
Stało się to przypadkiem, gdy gromadziłem materiały do artykułu o… Kubie Rozpruwaczu, postrachu Londynu końca XIX w. Otóż w brytyjskiej prasie wspomniano w 1888 r. o wcześniejszym o kilka lat morderstwie w galicyjskiej Lutczy, rzekomo dokonanym przez Żydów i rzekomo przypominającym zbrodnie Kuby Rozpruwacza. Ofiara z poderżniętym gardłem, z wyciętymi narządami wewnętrznymi – to mogło się kojarzyć. Oczywiście pisano o mordzie w Lutczy w kontekście ewentualnej odpowiedzialności jakiegoś Żyda-imigranta za zabójstwa w Londynie! Bardzo mnie to zaintrygowało. Zacząłem szukać źródeł naukowych o sprawie Lutczy i rodzinie Ritterów, potem przeprowadziłem kwerendę w polskiej prasie z tego okresu itd. Uznałem, że muszę o tym napisać. Galicyjskie realia nie były jednak dla mnie czymś szczególnie dobrze znanym, więc i tę lekcję musiałem odrobić - na podstawie książek i artykułów historycznych oraz pamiętników i relacji z epoki. Wiedziałem, że klimat ówczesnej Galicji na pewno może stać się atutem „Przypadku Ritterów”, jeśli tylko zdołam go uchwycić. Pewnie nie ustrzegłem się nieścisłości czy błędów, ale chyba się udało. Co nie zmienia faktu, że Galicja na pewno zasługuje na więcej!
W książce znakomicie odmalowuje Pan obraz polskiej prowincji. Na ile jest to skutkiem studiów historycznych, a na ile osobistych doświadczeń, podróży, rozmów, obserwacji?
Mam kilku przyjaciół, mających swoje korzenie w Galicji. Przy rozmaitych wątkach pobocznych wykorzystałem ich opowieści, a także historie zasłyszane od ich ojców i dziadków. Oczywiście zaglądałem też do opracowań historycznych, przewodników czy lokalnych portali. Szczerze mówiąc byłem zaskoczony bogactwem zagadek i skarbów, jakie kryje np. Podkarpacie. Sam urodziłem się w Ełku, na Mazurach, więc bardzo lubię miejscowy koloryt, lokalny patriotyzm, szacunek dla ginących tradycji i zachowanie pamięci o faktach z coraz bardziej zapominanej przeszłości.
Jest Pan także dziennikarzem historycznym, a więc zdaje Pan sobie sprawę, że „Sprawę Ritterów” można odczytać jako zajęcie jasnego stanowiska w sprawie polskiego antysemityzmu. Czy taka była Pańska intencja?
Bez antysemityzmu nikt nie oskarżałby Ritterów o dokonanie mordu rytualnego na bezbronnej kobiecie, katoliczce. Nie byłoby też podobnej sprawy, rozgrywającej się jednocześnie w węgierskim Tisza-Eszlar. I nie byłoby awantury wokół wypowiedzi Jana Matejki w Krakowie, adresowanej do żydowskich studentów. To wszystko są fakty. Oprócz tego, opisuję i cytuję argumenty, którymi posługiwali się uczestnicy tych wydarzeń. Czasami są one ostre, bulwersujące, nie do pomyślenia w naszych czasach, po doświadczeniach XX wieku. Nie było moim zamiarem komentować naszej rzeczywistości, ja chciałem poświęcić czas na ludzi i wydarzenia z XIX wieku. Jednak refleksja, że historia miała swój dalszy ciąg, sama się narzuca…
Zmieńmy nieco temat. Czy pańskim zdaniem można być dziś w Polsce jednocześnie wiernym faktom historykiem, a jednocześnie autorem czytanych książek i artykułów? Jaki jest klucz do sukcesu?
Nie wiem, czy znam „klucz do sukcesu”. Jeśli Pan i Czytelnicy uważacie, że „Przypadek Ritterów” jest takim sukcesem, to serdecznie dziękuję, czuję się zobowiązany. Ja nie jestem historykiem, lecz dziennikarzem, pasjonującym się historią. Ale w tym fachu rzetelność też jest bardzo ważna. Szczególnie w czasach, gdy jesteśmy bombardowani informacjami-śmieciami, zabierającymi nam tylko czas. Dla mnie to tandeta. Co innego, że każdą historię trzeba umieć „sprzedać” czytelnikowi. Muszą być emocje, akcja, bohaterowie… Najmądrzejsze nawet rzeczy, napisane nudno i bez pomysłu, nikogo nie zainteresują. Najciekawsze odkrycia, streszczone topornym językiem, nie zafascynują żadnego czytelnika. Potrzebny jest więc złoty środek.
Jakich rad udzieliłby Pan młodym adeptom historii, którzy marzą o rozwinięciu skrzydeł i publikowaniu tekstów prezentujących historię w sposób popularny?
Niech dadzą swój artykuł do przeczytania żonie (jak ja zwykłem robić), dziewczynie, znajomym. To bardzo uczy pokory wobec czytelnika. Jeśli pisząc bardziej myślimy o sobie i swoim ego niż o czytających, to niestety zawsze widać. Nadmiar ambicji może szkodzić. A czasem mniej oznacza więcej. Choćby trochę mniej faktów, nazwisk i liczb może w efekcie zaowocować większym zrozumieniem u Czytelnika historycznych procesów, społecznych nastrojów, zachowań bohaterów. Widzę to np. podczas pracy w „Focusie Historia”.
Jeśli zaś chodzi o książki, to… ciężki kawałek chleba. Trzeba uzbroić się w cierpliwość i mieć twarda skórą na plecach. „Przypadek Ritterów” pisałem prawie 3 lata – tyle zajęło szukanie źródeł, sprawdzanie faktów, konstruowanie akcji łączącej wątki autentyczne z fikcyjnymi itd. Poza tym, nie mogłem przecież odstawić na bok codziennej pracy, a czasem człowiek nie miał już po niej ochoty zasiadać do komputera. Potem przyszło szukanie wydawcy. „Przypadek Ritterów” skończyłem pisać w październiku 2010 r. Wielomiesięczne peregrynowanie po wydawnictwach ostatecznie znalazło swój kres w Szarej Godzinie i w publikacji książki w tym roku. Trochę więc to trwało!
Na koniec proszę powiedzieć, czy w najbliższej przyszłości możemy się spodziewać następnych książek Pana autorstwa?
Od czasu „Przypadku Ritterów” wiele się nauczyłem. Jeśli powstanie kolejna książka, to na pewno dużo szybciej niż mój debiut. I z pewnością nie będę chciał Czytelnikom sprzedać jakiejś tandety, to mogę zagwarantować.