Adam Leszczyński - „No dno po prostu jest Polska. Dlaczego Polacy tak bardzo nie lubią swojego kraju i innych Polaków” - recenzja i ocena
Pomysł był prosty. Znany historyk i dziennikarz Adam Leszczyński napisał książkę o tym, dlaczego Polacy tak bardzo się nawzajem nie lubią i mają tak złe zdanie o swym kraju. Zaczął z wysokiego C, czyli od Prusa, „okrutnego” krytyka polskości. Potem przywołał całą masę wypowiedzi polityków, intelektualistów, dziennikarzy, anonimowych internautów, emigrantów a nawet obcokrajowców na temat Polski, formułowanych na przestrzeni ostatnich 200 lat. Wśród wypowiadających się byli i Dmowski i Piłsudski, i prawica i lewica, i wierzący i niewierzący, i wykształceni i ledwo umiejący pisać.
Wszyscy oni w wypowiedzianych pełnych emocji wylewali swoje żale na to, jaką jest Polska. Leszczyński ułożył z nich opowieść, którą czyta się z zapartym tchem. Nie mogła przecież być inna, skoro miał do dyspozycji wyjątkowo plastyczny materiał. Na koniec spróbował napisać, co mogłoby z tego wynikać. Znieczulenia swoim czytelnikom niestety nie zaaplikował. A szkoda. Opowieści o niepotrzebnych ofiarach, bohaterstwie od święta, lekkomyślności, chamstwie, brudzie, szlachetczyźnie, parafiańszczyźnie, nieczytaniu książek, powszechnym zidioceniu czy feudalnych stosunkach pracy, które składają się na zbiorowy autostereotyp Polaków są same w sobie bardzo zabawne. Tym razem jednak tworzą wyjątkowo przygnębiający obraz.
A Leszczyński ubierając w popularną formę zestawianie tych wszystkich klisz sam jest okrutnikiem, jak nazywa Prusa. Czytelnik obcując bowiem najpierw z bezwzględnymi tyradami autora „Lalki”, potem dowiadując się co myśleli o Polsce i Polakach twórcy najrozmaitszych programów politycznych, jeszcze później czytając międzywojennych listy emigrantów, nie różniące się w swej wymowie niczym od tego, co i dziś mówią nasze koleżanki i koledzy, którzy wyjechali na zmywak do Londynu lub opiekować się starcami w Niemczech, od rozbawienia połączonego z politowaniem przechodzi do stanu, w którym włosy zaczynają stawać dęba, głowę przeszywa ostry ból, a nastrój wesołości zamienia się w olbrzymie przygnębienie.
Tak, no dno po prostu jest Polska, skoro jesteśmy tacy źli dla siebie samych i tak bardzo skupiamy się na tym, co złe w naszym otoczeniu zamiast myśleć, jak to zmienić. Leszczyński komentując zresztą programy wyjścia z takiego stanu rzeczy wskazuje na dwie tradycje. Konserwatywna, jak twierdzi, głosi potrzebę wyjścia z tych wszystkich słabości, które paraliżują nasze życie społeczne i uniemożliwiają Polsce rozwój i wzrost zadowolenia jej mieszkańców poprzez zamknięcie się we własnej wspólnocie, organiczne zespolenie w ciele Narodu. W tej logice Żyd, lewak, gej czy cyklista musi stać się wrogiem, od którego trzeba się oddzielić murem niemal tak wysokim, jak ten którego budowę zapowiada prezydent Trump.
Tradycja liberalno-lewicowa mówi coś jeszcze innego. Skoro tacy, jacy jesteśmy, jesteśmy słabi i zacofani stańmy się takimi samymi, jakimi są ludzie na Zachodzie. Ale modernizujmy się bezkompromisowo, bo każdy krok wstecz w tym pochodzie ku modernizacji może zniweczyć cały wysiłek. Prus, a za nimi całe zastępy postępowych pisarzy apelowali więc o radykalną okcydentalizację kraju, nawet jeśli był to tylko krzyk wrażliwców, nie akceptujących stanu, w którym był kraj, który kochali nad życie.
Zderzenie obu tych postaw stało się klątwą wiszącą nad Polską, reinkarnującą się w kolejnych wcieleniach i zatruwającą jej życie. A to inteligencja kontra lud, a to endecja kontra socjaliści, a to trumny Piłsudskiego i Dmowskiego przeciw sobie, a to komuna i pozostająca z nią w syndromie sztokholmskim antykomuna, a to zwycięzcy transformacji i jej przegrani, a to PiS i Anty-PiS, a to my i oni, a to oni i my.
I znów: no dno po prostu jest Polska, że nie może wyjść z tego zaklętego kręgu wzajemnych oskarżeń, podejrzliwości, stereotypów i kompleksu. Przede wszystkim kompleksu. Bo to właśnie on, silny kompleks w stosunku do Zachodu, zbudowany po traumatycznych doświadczeniach obu poprzednich wieków, czyni nas takimi, jacy jesteśmy.
Leszczyński przywołuje postać Philipa Zimbardo (sic!) i proponuje Polkom i Polakom zbiorową psychoterapię. I by na początek zaczęli być dla siebie mili. Szkoda, że znów nikt takich apeli nie posłucha.