4 czerwca 1992 – „Noc teczek”
„Koperty z nazwiskami agentów dostarczono do sejmu kilka minut po 10.00” – tak zaczynał się jeden z moich pierwszych tekstów dziennikarskich. Stawiałem wtedy bardzo nieśmiałe kroki w zawodzie. Nie wiedziałem jeszcze, czy mnie wciągnie i zaakceptuje, czy też szybko wypluje. Jako początkujący, stażujący i próbujący swych sił w dziennikarstwie student, wkroczyłem po raz pierwszy do gmachu sejmu w czerwcu 1992 roku. Wkroczyłem tam i się zakochałem. Bo czerwiec był gorący tego roku. To był taki czas, kiedy polityką można się było zachwycić i nią przerazić, pokochać ją i znienawidzić,
uznać ostatecznie za pasję życia albo za coś, co lepiej obchodzić jak najszerszym łukiem. A ja się zauroczyłem i przekonałem, że fascynacja, którą pielęgnowałem w sobie od dzieciństwa, może nieoczekiwanie stać się także i sposobem na życie. Nie tylko zawodowe. Długie, białe, sejmowe korytarze wypełnione postaciami znanymi mi dotąd przeważnie tylko z radia i telewizji. Kuluarowe, przyciszone rozmowy i głośne, nieco kabotyńskie oświadczenia (polityka zdawała mi się wtedy jednak znacznie bardziej teatralna niż dziś), emocje, tempo wydarzeń, zwroty akcji…
O tak, to było to…
Dzień, który przeszedł do polskich dziejów najnowszych pod nazwą „noc teczek”, był dniem mojej drugiej (może trzeciej) wizyty w parlamencie. Koperty z nazwiskami agentów dostarczono do sejmu kilka minut po 10.00. Dostawali je (kwitując odbiór) szefowie klubów parlamentarnych. A że klubów było wtedy dużo, to i o przecieki nie było trudno. Kolejne nazwiska z listy rozchodziły się po gmachu przy Wiejskiej, budząc grozę, niedowierzanie i oburzenie, wywołując satysfakcję i z minuty na minutę potęgując polityczny chaos. Ale nawet bez przecieków było widać, kogo listy „trafiły”, a kogo oszczędziły. Jarosław Kaczyński promieniał, przechadzając się wolnym krokiem po sejmie, rozgorączkowany Jacek Kuroń wybiegał do dziennikarzy i swoim chrapliwym głosem mówił o „steku kłamstw” i „chorych z nienawiści ludziach”, KPN‑owcy chodzili z nosami zwieszonymi na kwintę, bo już wiedzieli, że ich lider jest na liście, i tylko posłowie SLD zachowywali się trochę jak pstrągi, które widzą pływające w sąsiednim stawie karpie i wiedzą, że właśnie ruszają przygotowania do wigilii. Nawet jeśli paru z nich było wśród tajnych współpracowników (a było), to mieli poczucie, że i tak to nie oni padną ofiarami tej zawieruchy. Najbardziej w oczy rzucał się jednak Antoni Macierewicz, który wraz z grupą sześciu chyba ochroniarzy paradował po sejmowych korytarzach, przyoblekając się w znaczące milczenie i minę sfinksa.
O ile już wtedy, koło południa, temperatura sięgała stu stopni, o tyle po południu zaczęła jeszcze wzrastać, gdy okazało się, że lista nie jest jedna, że przygotowano dwie. A na tej drugiej, dostarczonej jedynie kilku najważniejszym w państwie osobom, są nazwiska prezydenta Lecha Wałęsy i marszałka sejmu Wiesława Chrzanowskiego. No i wtedy naprawdę zapachniało tragedią i poczuciem, że albo mamy do czynienia z katastrofą i ujawnieniem dramatycznej prawdy o rzeczywistości polskiej transformacji ustrojowej, albo z czymś w rodzaju zamachu stanu, w którym esbeckie teczki służą do przejęcia albo zachowania władzy.
Pamiętam doskonale to uczucie grozy, jakie zapanowało w politycznym światku. Tak potężne i tak wszechogarniające, że podobny poziom napięcia powtórzył się potem może w sejmie nie więcej niż dwa, może trzy razy. Na pewno przy sprawie Józefa Oleksego – próbie rozwiązania sejmu przez Lecha Wałęsę – gdy posłowie już przynosili styropian, szykując się do nocowania w parlamencie, i może podczas okupacji mównicy w grudniu 2016.
Czegóż gmach przy Wiejskiej tego dnia nie przeżywał… Były i przedziwne oświadczenia Lecha Wałęsy, w których najpierw przyznawał się: „Podpisałem trzy albo cztery dokumenty. Podpisałbym prawdopodobnie wtedy wszystko, oprócz zgody na zdradę Boga i Ojczyzny, by wyjść i móc walczyć. Nigdy mnie nie złamano i nigdy nie zdradziłem ideałów ani kolegów”. Chwilę później oświadczał: „Teczki ze zbiorów MSW uruchomiono wybiórczo. Podobny charakter ma ich zawartość. Znajdujące się w nich materiały zostały w dużej części sfabrykowane”. Wypowiedzi towarzyszyły nagłym przyjazdom prezydenta na Wiejską, a w pewnym momencie dodał do nich wniosek o dymisję rządu premiera Jana Olszewskiego.
Było i oglądanie (w obydwu funkcjonujących wówczas programach TVP!) wystąpienia tegoż Olszewskiego. I plotki o postawieniu w stan gotowości Nadwiślańskich Jednostek Wojskowych. I pełne skrajnych emocji filipiki wygłaszane z trybuny sejmowej. I spory w kuluarach, nieomal kończące się poselskimi bójkami. Trwał ten dzień straszliwie długo.
Ale sprawa lustracji wisiała dalej niczym miecz Damoklesa nad pierwszym kilkunastoleciem III RP. Była niczym zły duch. Przyspieszała bicie serc, rodziła spiskowe teorie, kończyła kariery, budowała podejrzenia i konstruowała tezy o dawnych esbekach trzymających w garści swych dawnych tajnych współpracowników. Tworzyła obraz wielkiej esbecko-tajnowspółpracowniczej operacji, którą miała być transformacja PRL‑u w III RP.
Gwoli sprawiedliwości napisać należy, że podejrzenia, a nawet absolutne przekonanie niektórych, że Antoni Macierewicz od początku do końca spartolił robotę i lista agentów niewarta była nawet funta kłaków, okazały się uzasadnione tylko w małej ich części. A na ocenie tego, co tak naprawdę pokazał wówczas posłom szef MSW, bardziej niż sama lista nazwisk położyły się cieniem towarzyszące jej ujawnieniu okoliczności. Uchwała sejmowa, która zobowiązywała Macierewicza do pokazania teczek, była fatalna.
Nieprecyzyjna, zero-jedynkowa, niedająca jakichkolwiek możliwości obrony czy oczyszczenia się z podejrzeń. W żaden sposób nie niuansowała też faktu współpracy. Do jednego worka wrzucała tych, którzy coś podpisali i nie zrobili nic złego, oraz tych, którzy współpracowali z SB przez długie lata. Udział samego ministra w powstaniu tej uchwały wydaje się bezsprzeczny. Podobnie jak entuzjazm, z jakim ją zrealizował.
W dodatku Macierewicz, również w imię politycznego interesu, działał pospiesznie, na chybcika, bo cała operacja miała także za zadanie niedopuszczenie do odwołania gabinetu, a listą posłużono się w politycznej rozgrywce o utrzymanie (czy raczej w tym momencie zbudowanie) rządowej większości. To obciąża i osobiście szefa MSW, i całe jego przedsięwzięcie. Sytuacji i jej oceny nie ułatwiało także zachowanie samego Macierewicza, który raz przesądzał, że jego lista to lista agentów, by zaraz potem ustami swego rzecznika mówić, że minister „nie czuje się uprawniony do określania, kto był, a kto nie był współpracownikiem UB i SB”, a lista to tylko informacja „o znajdujących się w dyspozycji MSW materiałach”.
Ten tekst jest fragmentem książki Konrada Piaseckiego – „Zamki na piasku. 20 obrazków z życia dziennikarza”:
Choć rzeczywiście przy okazji tworzenia listy doszło do pomyłek i pojawili się na niej ludzie, którzy ze służbami nie mieli kompletnie nic wspólnego, to gros osób wymienionych jako te, na które są „papiery”, rzeczywiście miało za sobą historię czy czasem tylko epizod współpracy. Tak było choćby z późniejszym ministrem i europosłem Michałem Bonim, który w 1992 roku gorączkowo zaprzeczał współpracy, by piętnaście lat później przyznać się i powiedzieć, że ukrywał prawdę. Kilkanaście godzin po tym jego i Andrzeja Stankiewicza przyznaniu się do niej rozmawialiśmy z Bonim, robiąc wywiad dla Radia RMF i „Newsweeka”. W półcieniu radiowego studia wyznania Boniego brzmiały przejmująco i pokazywały dramat, ale i słabość człowieka zmagającego się ze strachem, wstydem i z własną przeszłością.
– W roku 1985, kiedy zatrzymano mnie i moją przyszłą żonę, zagrożono mi zabraniem dziecka do milicyjnej izby dziecka i zagrożono sprawami obyczajowymi. Podpisałem deklarację współpracy ze strachu, z lęku. Natomiast oni kompletnie nie wiedzieli o mojej działalności podziemnej.
– Nie wiedzieli, kogo złapali?
– Nie wiedzieli, kogo złapali.
[…]
– Grozi pan: „Za nazywanie mnie agentem będę pozywał do sądu”. Skoro nie czuje się pan agentem, to kim?
– Człowiekiem złamanym, zastraszonym i bojącym się to ujawnić, wtedy, w latach osiemdziesiątych. To była przez długi czas moja słabość, którą teraz, jak mi się wydaje, mówiąc to wszystko publicznie, nie patrząc na to, co jest w teczce, tylko mierząc się sam ze sobą i wyznając to – pokonałem. Jestem stuprocentowo pewien, że nikomu nie zaszkodziłem, o nikim nie mówiłem przed tymi spotkaniami, nagabywaniami. Starałem się uciekać, jak mogłem…
– Od podpisania przez pana zgody na współpracę mijają ponad dwadzieścia dwa lata. Piętnaście lat temu pańskie nazwisko pojawiło się na liście Macierewicza. Dlaczego to aż tyle musiało trwać? Dlaczego wtedy, w 1992 roku, nie powiedział pan: „Tak, rzeczywiście. Był moment słabości, ale
nic za nim nie poszło”?
– To była druga słabość. Myślę, że wtedy można było to zrobić.
– Byli wtedy ludzie, którzy się za panem ujęli. Byli ludzie, którzy pisali: „To oskarżenie obraża również nas”. Taki list napisali Zbigniew Bujak i Henryk Wujec. Byli ludzie, którzy domagali się ścigania tych, którzy pana oskarżyli. Jak pan tym ludziom spojrzy po latach w oczy?
– Po tym wyznaniu spojrzałem im w oczy. Z większością tych ludzi już rozmawiałem i nie mam wrażenia, żeby nie chcieli podawać mi ręki. Raczej na odwrót. Mogę ze smutkiem tylko powiedzieć, że każdy ma swój czas dojrzewania. Pod koniec kampanii prezydenckiej Jacka Kuronia – prowadziłem tę kampanię – powiedziałem Jackowi, ale powiedziałem też, że boję się tego ujawnić. Boję się tego zderzenia z niechęcią i upokorzenia. Jacek powiedział, że każdy ma swój czas.
– A czy dzisiaj pan się czuje jak człowiek zderzony z rzeczywistością, jak człowiek upokorzony, kilka dni po przyznaniu się?
– Nie czuję się upokorzony. Czuję, że pokonałem lęk przed upokorzeniem, i czuję w sobie pokorę. Pokora pozwala powiedzieć mi: tak, to był błąd. To była jedna słabość, to była druga słabość. Za te słabości przepraszam. Za żadne naprawdę złe rzeczy nie przepraszam, bo ich nie zrobiłem.
– Chciałbym zapytać obywatela Michała Boniego, czy życzyłby sobie, aby w jego rządzie był człowiek, który przez tyle lat miał problemy z przyznaniem się przed sobą samym do własnej przeszłości.
– Bardzo dużo się modliłem w ostatnim czasie. Wydaje mi się, że dzięki tej modlitwie i dzięki ludziom zdobyłem bardzo dużo wewnętrznej siły. A to, czy ludzie, którzy budują w sobie coś, co pozwala im pokonać własną słabość, to jest przeszkoda w różnych rzeczach, czy ma pomagać, to nie mnie na to pytanie odpowiadać. Jest koniec tygodnia, tygodnia bardzo dla mnie trudnego, ale oczyszczającego. Jeśli się już zderzyłem sam ze sobą, to myślę, że będzie mi łatwiej każdego dnia rano budzić się i patrzeć sobie w oczy. Te wszystkie inne rzeczy w perspektywie człowieka, jego moralności, jego sumienia są ważne, ale mniej istotne.
O ile w ten czas teczek wkraczałem z bardzo jednoznacznymi ocenami i – pisząc wprost – z przekonaniem, że każdy współpracownik służb jest człowiekiem do cna skompromitowanym i moralnie skreślonym, o tyle po latach i po poznaniu co najmniej kilkudziesięciu historii lustracyjnych przestałem widzieć to wszystko w tak zero-jedynkowych, czarno-białych barwach. Oczywiście, w galerii osób, które w czasach PRL‑u podpisywały deklaracje współpracy, są i postaci ciemne, mroczne, niemalże jednowymiarowe. Takie jak Lesław Maleszka, który złamany, z jakąś dziwną satysfakcją czy poczuciem misji latami sypał kolegów i nie miał odwagi przyznać się do tego w wolnej Polsce. Są koniunkturaliści, oportuniści, którzy starając się o paszport czy posadę, podpisywali zobowiązanie do kontaktów z SB. Ale wielu tajnych współpracowników okazało się raczej współpracownikami epizodycznymi, zwerbowanymi na parę miesięcy czy lat, kooperującymi z esbecją niechętnie i szukającymi sposobu na to, by zerwać krępujące ich więzy. I w gruncie rzeczy mam dla wielu z nich więcej współczucia, a nawet próbuję zrozumieć dylematy, przed jakimi stawali, niż szybko i gromko ich potępiam. W łapy SB dostawali się bowiem bardzo często ci, którzy mieli odwagę rzucenia rękawicy systemowi, którzy próbowali mu się przeciwstawiać.
A złapani, nie umieli wykazać się dostatecznym hartem ducha, nie ugiąć się pod presją gróźb, szantażu i nie ulec zwykłemu ludzkiemu strachowi. Nawet jednak złamani, zmuszeni do kontaktów z SB, bardzo często starali zachować się przyzwoicie, nie krzywdzić innych albo sprawiać wrażenie bezużytecznych, by jak najszybciej wyplątać się z uwikłania we współpracę. Jakże można być surowym sędzią kogoś, kto – jak jeden z późniejszych prezydenckich ministrów – przyłapany w pierwszych dniach stanu wojennego z plecakiem pełnym ulotek i szantażowany, przystał na współpracę, by tuż po uwolnieniu powiedzieć o tym swym kolegom? Albo wobec kogoś, kto próbując (przeważnie nieudolnie) grać z bezpieką, odbywał rutynowe spotkania z jednym czy drugim oficerem, niewiele przy tym mówiąc, a mając nadzieję, że kupuje tym spokój swój i swojego środowiska?
Wścieka mnie zatem, gdy dziś ci, których nie było wtedy na świecie albo którzy na nim byli i nie ruszyli palcem w bucie albo wręcz stali po drugiej stronie barykady, stroją się w szaty katonów i wydają na wszystkich zaplątanych we współpracę surowe, jednoznaczne wyroki, próbując skazywać ich na cywilną śmierć, na infamię. Jestem niezmiennie przekonany, że sama współpraca z PRL‑owskimi specsłużbami jest obciążeniem, powodem do wstydu (z wyjątkiem naprawdę nielicznych przypadków), ale równocześnie mam też dziś poczucie, że osąd tych, którzy zaszantażowani, zastraszeni decydowali się na nią, już tak jednoznaczny być nie powinien. Jeśli potrafili się z tej współpracy wyrwać, jeśli mieli odwagę spojrzeć prawdzie w oczy, jeśli byli w stanie przyznać się do wszystkiego (nawet gdy stało się to dopiero wtedy, gdy nie za bardzo mieli inne wyjście) i uderzyć się w pierś, jawią mi się dziś zupełnie inaczej i w znacznie mniej czarnych barwach. I choć ta współpraca stanowi bez wątpienia rysę na ich życiorysach, to nie jest to skaza, która zawsze i bezapelacyjnie musi ich dyskwalifikować.