18. Festiwal Kultury Ukraińskiej w Sopocie

opublikowano: 2007-03-11, 19:59
wszelkie prawa zastrzeżone
Kilka tysięcy ludzi z okrzykiem wpadających sobie w objęcia, kramy z muzyką folkowo-ludową, Jerzy Buzek i Robert Leszczyński na deskach jednej sceny, wszędobylski pomarańczowy kolor, a przede wszystkim tłumy rozentuzjazmowanej młodzieży. Dla wielu to widok zapewne niecodzienny, lecz dla ludzi, którzy spotkali się na 18. Festiwalu Kultury Ukraińskiej w dniach 9–10 lipca 2005r. w Sopocie, to wydarzenie spodziewane i oczekiwane przez długie miesiące.
reklama

Dla dwustupięćdziesięciotysięcznej społeczności ukraińskiej w Polsce impreza, jaką jest Festiwal Kultury Ukraińskiej, stanowi największe kulturalne wydarzenie odbywające się w tym kraju. Począwszy od pierwszej edycji festiwalu, w 1967 roku w Sanoku, poprzez następne, które odbywały się w Kętrzynie, Warszawie, Koszalinie i Przemyślu, zawsze była to impreza gromadząca całe rzesze ludzi, chcących podtrzymać i rozwijać swoją rodzimą kulturę, pomimo ciężkich czasów PRL, noszących piętno roku 1947. Teraz — w wolnej Polsce — pełni ona niemniej istotną rolę w życiu Ukraińców z Polski.

Z powodu ciężkich i mozolnych przygotowań, gromadzenia funduszy i wynajdywania sponsorów festiwal nie odbywa się co roku. Z tym większym entuzjazmem zareagowano na wieść o tegorocznej — już osiemnastej — jego edycji, w roku dla Ukrainy i Ukraińców przecież tak przełomowym i tak niezwykle istotnym pod względem świadomości i dojrzałości społeczeństwa ukraińskiego. Szczególnej atmosfery festiwalowi przysporzył również fakt, iż rok 2005 został uznany Rokiem Ukrainy w Polsce. Nie dziwi zatem objęcie honorowego patronatu przez prezydenta Ukrainy, Wiktora Juszczenkę i prezydenta Polski, Aleksandra Kwaśniewskiego. Mecenat objęły także ministerstwa kultury obu krajów, a gościem specjalnym był m.in. były premier, polski deputowany do europarlamentu, Jerzy Buzek. Dodatkowe znaczenie tegoroczny festiwal zyskuje dzięki 25. rocznicy powstania Solidarności, której obchody odbywają się w Gdańsku, w kluczowym miejscu walki o wyswobodzenie się Polski z reżimu realnego socjalizmu.

Ukraińska kultura opanowuje Trójmiasto

Powszechnie wiadomo, że podobne emocje i wydarzenia, jak w Gdańsku w roku 1980, miały miejsce jesienią i zimą roku 2004 w Kijowie, na placu Niepodległości. Oczywiście reminiscencje tamtych zdarzeń musiały zostać wyeksponowane podczas festiwalu. Na ulicach Sopotu, już na kilka dni przed rozpoczęciem imprezy, najbardziej rzucającym się w oczy szczegółem był kolor roboczych koszulek festiwalowych wolontariuszy, rzecz jasna — pomarańczowy. Przygotowania do festiwalu ruszyły pełną parą: zewsząd nadjeżdżające autokary, wypełnione artystami, pomarańczowo-zielone plakaty na każdym słupie, unoszący się w powietrzu zapach drewna i farby oraz ukraińscy Kozacy, którzy zawinęli do portu w Gdańsku swoją drewnianą, własnoręcznie zbudowaną (!) czajką.

Stylistyka festiwalu — z racji letniego zrównania dnia i nocy — została ukierunkowana na kształt pogańskiego święta Nocy Kupały. Znalazło to wyraz zarówno w diametralnie zmienionym wyglądzie Opery Leśnej, jak i w samym programie występów. 6 i 7 lipca scena z godziny na godzinę coraz bardziej zaczęła przypominać zieloną łąkę z wijącym się pośrodku strumykiem, okraszoną monstrualnymi paprociami, kołami wozów i wysokimi posągami pogańskich bóstw. Wolontariusze nie próżnowali, biuro festiwalu dwoiło się i troiło, by utrzymać w ryzach ustalone terminy. A wszystko to kontrolował wieloletni reżyser festiwalu — Wasyl Wowkun, bez którego słowo „terminowość” dla artystów i wolontariuszy nie miałoby tego samego znaczenia…

reklama

Już w czwartek (7 lipca), w trakcie wyżej opisanych przygotowań, Trójmiasto zostało tchnięte festiwalowym duchem kultury ukraińskiej. Tego dnia można było obejrzeć filmy ukraińskich twórców: opowieść kozacką „Mamaj” w reżyserii Ołesia Sanina i „Przejażdżkę tramwajem nr 9” w reżyserii Stefana Kowala. Dzień później odbyła się prezentacja książki „Wiele twarzy Ukrainy”, a wieczorem spragnieni muzycznych i religijnych wrażeń mogli posłuchać koncertu muzyki cerkiewnej, który odbył się w Konkatedrze grekokatolickiej pw. Św. Bartłomieja i Opieki Najświętszej Bogurodzicy w Gdańsku. Do wartych obejrzenia imprez towarzyszących festiwalowi można również zaliczyć spotkanie autorskie z Serhijem Żadanem (jednym z najzdolniejszych i najbardziej cenionych współczesnych ukraińskich poetów młodego pokolenia, a także autorem niedawno wydanej po polsku powieści „Big Mac”) oraz wydarzenia kościelne: liturgię świętą w prawosławnej Katedrze św. Mikołaja i mszę świętą w parafii greckokatolickiej w Kościele św. Jerzego.

Rewolucja na plaży

Tak naprawdę festiwal rozpoczął się wcześniej, niż deklarowali organizatorzy. Piątkowy wieczór (8 lipca) okazał się bowiem najbardziej programowo nastawiony na młodzież. W jednej z licznych sopockich nadmorskich imprezowni, na malutkiej scenie bez podwyższenia wystąpiły dobrze znane ukraińskim nastolatkom zespoły folkrockowe. Około godziny 21, wśród zamawiającego jeszcze piwo tłumu, zabrzmiały pierwsze dźwięki z upchniętych w kącie wzmacniaczy — koncert otwierał „Berkut”, olsztyński zespół czerpiący muzyczne inspiracje z ukraińskiego folkloru regionów Bukowiny i Karpat. Kiedy młodzi ludzie zaczęli niebezpiecznie zgodnie stukać w rytm muzyki, na scenę wszedł miejscowy (gdański) ansambl „Chutir”, mający na swoim koncie kilka udanych płyt i zasłużenie zdobyte uznanie wśród ukraińskiej młodzieży mieszkającej w Polsce. Do ich muzyki nogi same ruszały w tany — przy utworze „Holi baby” aż zaroiło się od par, kręcących się w wirze melodii. Trudno się dziwić, w końcu tylko wokal Bohdana Kantora, dwunastostrunowa kobza, bas, gitara, skrzypce, trąbka i perkusja tego zespołu mają prawdziwą moc, która potrafi pobudzić każdego. Po występie „Chutiru”, który rozgrzał publikę do pomarańczowości, nadszedł czas na gwiazdę wieczoru — zespół „Gorgiszeli” z Ukrainy. Głównym trzonem tej grupy są dwie filigranowe nastoletnie siostry o nazwisku Gorgiszeli (basistka i grająca na gitarze wokalistka) — Gruzinki urodzone na Ukrainie. Ta osobliwa mieszanka narodowościowo-obywatelska, mająca szczególną symbolikę w świetle wydarzeń rewolucyjnych w obu tych krajach, połączona z niesamowitą energią wręcz buchającą od sióstr zaskoczyła wszystkich tańczących, dając im nowy impuls do zabawy. Tym, którzy jeszcze siedzieli, nie pozostało nic innego, jak tylko wstać i bawić się żywiołowo ze wszystkimi.

reklama

Impreza skończyła się około trzeciej nad ranem, kiedy zmęczona, ale szczęśliwa młodzież zasnęła w śpiworach na plaży. Poranna rosa dobudziła ich jednak prędko, ponieważ następny dzień był już pierwszą, oficjalną częścią festiwalu…

Powitania nadszedł czas

Sobota (9 lipca) rozpoczęła się dla wszystkich o godzinie 13, kiedy to w ramach koncertu inaugurującego festiwal zaprezentowały się pierwsze zespoły. Publiczność, licznie zgromadzona na ławkach Opery Leśnej, miała okazję posłuchać m.in. ukraińskiej kapeli „Nadobrydeń”, grupy „Okmel”, świetnego ukraińskiego zespołu folkowego z Polski — „Horpyna”, a także łemkowskiego zespołu pieśni i tańca „Kyczera”.

Gdy zakończyła się pierwsza część dnia koncertowego, zatytułowana „Oj, na Iwana, oj na Kupała”, nastąpiła kilkugodzinna przerwa. Większość ludzi spędziło ją przechadzając się między rzędami w poszukiwaniu znajomych lub przeglądając rozłożone wzdłuż długiego deptaku kramy z przeróżnymi ukraińskimi precjozami.

W tym miejscu wypada nadmienić kilka słów na temat historii. Otóż owo „przechadzanie się między rzędami w poszukiwaniu znajomych” nie powinno być pojmowane w kategoriach niedzielnego spotkania znajomych w ogródku. W roku 1947 w ramach akcji „Wisła” na polskie tzw. ziemie odzyskane zostały przesiedlone tysiące mieszkańców Bukowiny, Łemkowszczyzny, Bojkowszczyzny, Chełmszczyzny, Podlasia i Nadsania. Mieszkający tam od setek lat Ukraińcy (z ciężkim sercem generalizuję i umieszczam ich wszystkich w jednej grupie — używając wspólnej dla wszystkich nazwy i narodowości) musieli zacząć żyć od początku i jednoczyć się stopniowo na nowych, obcych terenach. Festiwal Kultury Ukraińskiej nierzadko był okazją, by móc spotkać krewnych i znajomych rozproszonych po całej pojałtańskiej Polsce. Dlatego też na każdej z edycji festiwalu można zauważyć charakterystyczny obrazek: dwóch starszych ludzi wita się ze łzami w oczach, rozpoznawszy w drugiej osobie starego kompana czy sąsiada sprzed lat. Oczywiście młodsze pokolenia witają się z nie mniejszym entuzjazmem, bo okazja do spotkania „między nami, Ukraińcami” zdarza się tylko raz na kilka lat.

reklama

Podczas gdy jedni wpadają sobie w ramiona, inni kupują w pasażu ręcznie robione maczugi i ciupagi wykonane przez ukraińskich górali, płyty mniej lub bardziej popularnych ukraińskich wokalistów i zespołów, jedzą kiełbaski, popijając piwem lub nabywają haftowane chusty, wychodzące prosto spod zręcznych dłoni ukraińskich babć. Jednak w okolicach godziny 21 wszyscy zmierzają ponownie w kierunku szerokiego baldachimu Opery Leśnej na…

Kupałowski finał

Druga część koncertu, nazwana „Cwit paproti” (Kwiat paproci), zapowiadała niezwykłe wrażenia estetyczno-muzyczno-wizualne. Otóż na scenie została wystawiona z wielkim rozmachem folk-opera Jewhena Stankowycza w wykonaniu Państwowego Akademickiego Chóru im. Hrihorija Weriowky z Kijowa. Przedstawienie było olśniewające i obfite w liczne motywy przywołujące pogańskie obrządki celebrowane w dniu Kupały. Prócz opery (która de facto była muzycznym tłem dla całego widowiska) na scenie grała folkowa orkiestra. Uwaga widowni koncentrowała się na przepięknie tańczącym balecie, który opowiadał historię z nocy i dnia Kupały — o dwójce bohaterów: oblubieńcu i oblubienicy. Towarzyszyła im grupa tancerzy i tancerek, uosabiająca sprzeczne uczucia, żywioły, złe lub dobre moce, diabły i anioły. Szczególnie pięknie i wymownie przedstawiona została scena rzucania wianków — rzekę symbolizowała rozciągnięta na ukos niebieska chusta. Dziewczęta rzucały nań z góry wianki, a chłopcy łapali je u dołu. Później ta sama chusta służyła za swoisty parawan, za którym schowana była dziewczyna. Chłopcy kolejno podbiegali do niej, oferując swój wianek, parawan się odsłaniał, dziewczyna przyjmowała wianek i złączona para uciekała w pełnych gracji podskokach. Widziałem dwie próby tego widowiska oraz sam występ, ze wspaniale zgranym, klimatycznym oświetleniem, i nadal nie mogę wyjść z podziwu…

Potem przyszła kolej na tańce kozackie — te góralskie (czyli m.in. huculskie) wykonały ansamble z Polski: zespół taneczny „Witrohon” z Białego Boru (choreograf Andrzej Drozd) i zespół taneczny z Przemyśla pod kierownictwem Andrzeja Putko. Tańce centralne (czyli typowo kozackie, z Siczy Zaporoskiej) zaprezentował wszechstronny zespół tancerzy z wyżej opisywanego Państwowego Akademickiego Chóru im. Hrihorija Weriowky z Kijowa. Szczególnie popisowy okazał się hopak — taniec szybki, wymagający niebywałej kondycji i sprawności fizycznej, a także finezji i synchronizacji. Widownia mogła podziwiać te wspaniałe akrobacje w jak najlepszym wydaniu. Hopok w dużej mierze składa się z solówek, a w przypadku „Weriowky” wyszły one znakomicie, wręcz perfekcyjnie. Czego tam nie było — i salta do tyłu (fiflaki), i kozaczok, a także wiele innych karkołomnych, acz harmonijnych wygibasów, trudnych wręcz do opisania słowami…

reklama

Razom nas bahato

Ostatnia część koncertu, zatytułowana „Razom nas bahato”, była popisem polskich i ukraińskich „pomarańczowych” zespołów. Już bardziej oficjalnie — bo na deskach Opery Leśnej, a nie na plaży — wystąpiły wspominane zespoły „Berkut”, „Chutir”, „Gorgiszeli”, a także urodziwa ukraińska gwiazda muzyki popularnej — „Talita Kum”, z wysportowanymi i skąpo odzianymi tancerkami… Całą imprezę prowadziła dwójka znakomitych „pomarańczowych” konferansjerów: Robert Leszczyński i Jewhen Nyszczuk. Pierwszego chyba nie trzeba specjalnie przedstawiać, lecz warto mimo wszystko podkreślić, że prowadził on wszystkie większe imprezy i koncerty, wspierające w Polsce w 2004 roku pomarańczową rewolucję. Robert również gorąco wspiera muzyków ukraińskich w przebiciu się na rynek (m.in. ostatnio bardzo pochlebnie wypowiadał się o „Gorgiszeli”). Ze sceny z jego ust padały ostre i mocne słowa pod adresem obecnej sytuacji muzycznej, zagrzewające ukraińską młodzież, która (nie zważając na protesty ochroniarzy) zgrupowała się pod sceną wraz z polskimi kolegami i koleżankami, tańcząc i wymachując ukraińskimi, synio-żołtymi (niebiesko-żółtymi) narodowymi flagami. Drugi konferansjer — Newhen Nyszczuk — przez całe trzy miesiące pomarańczowej rewolucji, dzień w dzień stał na mrozie z milionami Ukraińców w centrum Kijowa, na Majdanie Nezależnosti i zapowiadał wszystkie zespoły oraz nierzadko pojawiającego się prezydenta Wiktora Juszczenkę. Był on i jest kimś więcej niż konferansjerem — podnosił na duchu marznących obrońców wolności i wykrzykiwał z nimi patriotyczne, projuszczenkowskie hasła. Miałem okazję widzieć go na Majdanie Nezależnosti w grudniu 2004 — naprawdę potrafi pobudzić i ożywić tłumy… Razem z Robertem Leszczyńskim na scenie Opery Leśnej tworzyli dwujęzyczny duet, porozumiewający się bez tłumacza i ciekawym dialogiem wprowadzający radosny nastrój w przerwach między zmieniającymi się kapelami na scenie Opery Leśnej.

reklama

Około północy przyszedł czas na gwiazdy — prawdziwą eksplozją energii okazał się występ zespołu „Tanok na Majdani Konho”, przyprawiając szalejącą polsko-ukraińską młodzież o gwałtowne bicie serca i ustawiczne zdzieranie gardła. Jest to kapela o całkiem poważnej historii pomimo młodego wieku członków zespołu. Otóż grupa ta jako jedna z pierwszych występowała na Majdanie Nezależnosti, dając występy praktycznie przez cały czas trwania rewolucji. Wyjątkowe jest jednak to, że występowali oni w tych pierwszych dniach zrywu narodowościowego, kiedy nic nie było pewne, przekazując niesamowitą dawkę pozytywnych emocji i duchowego wsparcia tysiącom ludzi, którzy stali na placu ze strwożonymi sercami. Tuż obok, za barykadami stały uzbrojone oddziały milicji, gotowe do zmiażdżenia rewolucji, a czołgi tylko czekały na rozkaz od władzy do ataku. Ostatnim zespołem, który zagrał tej nocy, był Tartak, kapela o niesłabnącej renomie wśród alternatywnych środowisk muzycznych na Ukrainie. Prócz muzyki, żywiołowej i przesiąkniętej różnorodnymi inspiracjami stylistycznymi, największym skandalem było zachowanie sceniczne grupy. Ich DJ w pewnym momencie podbiegł do skaczącej pod sceną grupy młodzieży i wziął od nich ukraińską flagę. Machał nią potem przez połowę utworu, czym zatrwożył służby ochroniarskie. Jednak zupełnym już szaleństwem był wybryk wokalisty, który w pewnym momencie zeskoczył ze sceny, wbiegł w tłum młodzieży, obiegł wszerz widownię Opery Leśnej, uciekając przed napastliwym ochroniarzem, a na koniec wparował z powrotem na scenę, zręcznie unikając dwóch innych ochroniarzy, którzy — jak w kreskówkach — rzucając się na niego, zderzyli się ze sobą. Po niesamowitym występie udało mi się namówić wokalistę Tartaku na wymianę wrażeń z koncertu:

— „Dużo harno ty bihal’ miż riadamy…” (śmiech) (Bardzo ładnie biegałeś między rzędami…)

— (wokalista, z lekkim uśmieszkiem) „Nu da, oczewydno ty pamjatajesz jak ja bihal’ miż rjadamy, a ne pamjatesz pro wisim harnych piśni, jaky my dla Was zahral’y… (no tak, oczywiście pamiętasz o tym, jak biegałem między rzędami, a nie pamiętasz ośmiu pięknych utworów, które dla Was zagraliśmy…)

Ma się rozumieć, cała rozmowa odbywała się w atmosferze żartu, a na koniec udało mi się namówić zespół do stanięcia do wspólnego zdjęcia.

…za zieloną Ukrainą…

W niedzielę (10lipca) raczej mało kto był w stanie dalej żywo uczestniczyć w ostatnich koncertach festiwalu, ponieważ w sobotnią noc wspólne śpiewanie ukraińskich pieśni narodowych przy akompaniamencie gitary i w świetle ogniska trwało do wczesnych godzin rannych…

18. Festiwal Kultury Ukraińskiej oficjalnie zamknęły występy zespołów m.in. „Krajina Mrij”, „Namysto”, „Chutir” i „Osławiany”, pod wspólnym szyldem „Iwaniwska rosa” i (wieczorem) „Ci, szczo pochodiat’ wid soncia” („Ci, którzy pochodzą od słońca”).

Kolejny festiwal, niezwykle ważny dla społeczności ukraińskiej, za nami. Dla Ukraińców mieszkających w Polsce było to bez wątpienia kulturowe podsumowanie pomarańczowej rewolucji i zamknięcie pewnego rozdziału w historii Ukrainy, a także otwarcie nowej karty, niosącej nadzieję i wizję nareszcie niezawisłego, niepodległego państwa. Z drugiej strony cieszy fakt, że z festiwalu na festiwal coraz większe rzesze młodych ludzi zjeżdżają do Sopotu, by wspólnie krzewić kulturę narodową. Wielu z nich spotkało się później, pod koniec lipca na Watrze w Bytowie i na Łemkowskiej Watrze w Żdyni, a także na bieszczadzkich rajdach pieszych, organizowanych w sierpniu.

Zaprawdę powiadam Wam, że nie ma drugiego takiego festiwalu, łączącego pokolenia i przełamującego bariery historyczno-narodowościowe. Po osiemnastej edycji pozostają wspomnienia i czekanie na następny festiwal, który — niestety — odbędzie się dopiero za dwa, trzy lata…

reklama
Komentarze
o autorze
Nestor Kaszycki
Student lingwistyki na Uniwersytecie Warszawskim.

Zamów newsletter

Zapisz się, aby otrzymywać przegląd najciekawszych tekstów prosto do skrzynki mailowej. Tylko wartościowe treści, zawsze za darmo.

Zamawiając newsletter, wyrażasz zgodę na użycie adresu e-mail w celu świadczenia usługi. Usługę możesz w każdej chwili anulować, instrukcję znajdziesz w newsletterze.
© 2001-2024 Promohistoria. Wszelkie prawa zastrzeżone