18. Festiwal Kultury Ukraińskiej w Sopocie
Dla dwustupięćdziesięciotysięcznej społeczności ukraińskiej w Polsce impreza, jaką jest Festiwal Kultury Ukraińskiej, stanowi największe kulturalne wydarzenie odbywające się w tym kraju. Począwszy od pierwszej edycji festiwalu, w 1967 roku w Sanoku, poprzez następne, które odbywały się w Kętrzynie, Warszawie, Koszalinie i Przemyślu, zawsze była to impreza gromadząca całe rzesze ludzi, chcących podtrzymać i rozwijać swoją rodzimą kulturę, pomimo ciężkich czasów PRL, noszących piętno roku 1947. Teraz — w wolnej Polsce — pełni ona niemniej istotną rolę w życiu Ukraińców z Polski.
Z powodu ciężkich i mozolnych przygotowań, gromadzenia funduszy i wynajdywania sponsorów festiwal nie odbywa się co roku. Z tym większym entuzjazmem zareagowano na wieść o tegorocznej — już osiemnastej — jego edycji, w roku dla Ukrainy i Ukraińców przecież tak przełomowym i tak niezwykle istotnym pod względem świadomości i dojrzałości społeczeństwa ukraińskiego. Szczególnej atmosfery festiwalowi przysporzył również fakt, iż rok 2005 został uznany Rokiem Ukrainy w Polsce. Nie dziwi zatem objęcie honorowego patronatu przez prezydenta Ukrainy, Wiktora Juszczenkę i prezydenta Polski, Aleksandra Kwaśniewskiego. Mecenat objęły także ministerstwa kultury obu krajów, a gościem specjalnym był m.in. były premier, polski deputowany do europarlamentu, Jerzy Buzek. Dodatkowe znaczenie tegoroczny festiwal zyskuje dzięki 25. rocznicy powstania Solidarności, której obchody odbywają się w Gdańsku, w kluczowym miejscu walki o wyswobodzenie się Polski z reżimu realnego socjalizmu.
Ukraińska kultura opanowuje Trójmiasto
Powszechnie wiadomo, że podobne emocje i wydarzenia, jak w Gdańsku w roku 1980, miały miejsce jesienią i zimą roku 2004 w Kijowie, na placu Niepodległości. Oczywiście reminiscencje tamtych zdarzeń musiały zostać wyeksponowane podczas festiwalu. Na ulicach Sopotu, już na kilka dni przed rozpoczęciem imprezy, najbardziej rzucającym się w oczy szczegółem był kolor roboczych koszulek festiwalowych wolontariuszy, rzecz jasna — pomarańczowy. Przygotowania do festiwalu ruszyły pełną parą: zewsząd nadjeżdżające autokary, wypełnione artystami, pomarańczowo-zielone plakaty na każdym słupie, unoszący się w powietrzu zapach drewna i farby oraz ukraińscy Kozacy, którzy zawinęli do portu w Gdańsku swoją drewnianą, własnoręcznie zbudowaną (!) czajką.
Stylistyka festiwalu — z racji letniego zrównania dnia i nocy — została ukierunkowana na kształt pogańskiego święta Nocy Kupały. Znalazło to wyraz zarówno w diametralnie zmienionym wyglądzie Opery Leśnej, jak i w samym programie występów. 6 i 7 lipca scena z godziny na godzinę coraz bardziej zaczęła przypominać zieloną łąkę z wijącym się pośrodku strumykiem, okraszoną monstrualnymi paprociami, kołami wozów i wysokimi posągami pogańskich bóstw. Wolontariusze nie próżnowali, biuro festiwalu dwoiło się i troiło, by utrzymać w ryzach ustalone terminy. A wszystko to kontrolował wieloletni reżyser festiwalu — Wasyl Wowkun, bez którego słowo „terminowość” dla artystów i wolontariuszy nie miałoby tego samego znaczenia…
Już w czwartek (7 lipca), w trakcie wyżej opisanych przygotowań, Trójmiasto zostało tchnięte festiwalowym duchem kultury ukraińskiej. Tego dnia można było obejrzeć filmy ukraińskich twórców: opowieść kozacką „Mamaj” w reżyserii Ołesia Sanina i „Przejażdżkę tramwajem nr 9” w reżyserii Stefana Kowala. Dzień później odbyła się prezentacja książki „Wiele twarzy Ukrainy”, a wieczorem spragnieni muzycznych i religijnych wrażeń mogli posłuchać koncertu muzyki cerkiewnej, który odbył się w Konkatedrze grekokatolickiej pw. Św. Bartłomieja i Opieki Najświętszej Bogurodzicy w Gdańsku. Do wartych obejrzenia imprez towarzyszących festiwalowi można również zaliczyć spotkanie autorskie z Serhijem Żadanem (jednym z najzdolniejszych i najbardziej cenionych współczesnych ukraińskich poetów młodego pokolenia, a także autorem niedawno wydanej po polsku powieści „Big Mac”) oraz wydarzenia kościelne: liturgię świętą w prawosławnej Katedrze św. Mikołaja i mszę świętą w parafii greckokatolickiej w Kościele św. Jerzego.
Rewolucja na plaży
Tak naprawdę festiwal rozpoczął się wcześniej, niż deklarowali organizatorzy. Piątkowy wieczór (8 lipca) okazał się bowiem najbardziej programowo nastawiony na młodzież. W jednej z licznych sopockich nadmorskich imprezowni, na malutkiej scenie bez podwyższenia wystąpiły dobrze znane ukraińskim nastolatkom zespoły folkrockowe. Około godziny 21, wśród zamawiającego jeszcze piwo tłumu, zabrzmiały pierwsze dźwięki z upchniętych w kącie wzmacniaczy — koncert otwierał „Berkut”, olsztyński zespół czerpiący muzyczne inspiracje z ukraińskiego folkloru regionów Bukowiny i Karpat. Kiedy młodzi ludzie zaczęli niebezpiecznie zgodnie stukać w rytm muzyki, na scenę wszedł miejscowy (gdański) ansambl „Chutir”, mający na swoim koncie kilka udanych płyt i zasłużenie zdobyte uznanie wśród ukraińskiej młodzieży mieszkającej w Polsce. Do ich muzyki nogi same ruszały w tany — przy utworze „Holi baby” aż zaroiło się od par, kręcących się w wirze melodii. Trudno się dziwić, w końcu tylko wokal Bohdana Kantora, dwunastostrunowa kobza, bas, gitara, skrzypce, trąbka i perkusja tego zespołu mają prawdziwą moc, która potrafi pobudzić każdego. Po występie „Chutiru”, który rozgrzał publikę do pomarańczowości, nadszedł czas na gwiazdę wieczoru — zespół „Gorgiszeli” z Ukrainy. Głównym trzonem tej grupy są dwie filigranowe nastoletnie siostry o nazwisku Gorgiszeli (basistka i grająca na gitarze wokalistka) — Gruzinki urodzone na Ukrainie. Ta osobliwa mieszanka narodowościowo-obywatelska, mająca szczególną symbolikę w świetle wydarzeń rewolucyjnych w obu tych krajach, połączona z niesamowitą energią wręcz buchającą od sióstr zaskoczyła wszystkich tańczących, dając im nowy impuls do zabawy. Tym, którzy jeszcze siedzieli, nie pozostało nic innego, jak tylko wstać i bawić się żywiołowo ze wszystkimi.
Impreza skończyła się około trzeciej nad ranem, kiedy zmęczona, ale szczęśliwa młodzież zasnęła w śpiworach na plaży. Poranna rosa dobudziła ich jednak prędko, ponieważ następny dzień był już pierwszą, oficjalną częścią festiwalu…
Powitania nadszedł czas
Sobota (9 lipca) rozpoczęła się dla wszystkich o godzinie 13, kiedy to w ramach koncertu inaugurującego festiwal zaprezentowały się pierwsze zespoły. Publiczność, licznie zgromadzona na ławkach Opery Leśnej, miała okazję posłuchać m.in. ukraińskiej kapeli „Nadobrydeń”, grupy „Okmel”, świetnego ukraińskiego zespołu folkowego z Polski — „Horpyna”, a także łemkowskiego zespołu pieśni i tańca „Kyczera”.
Gdy zakończyła się pierwsza część dnia koncertowego, zatytułowana „Oj, na Iwana, oj na Kupała”, nastąpiła kilkugodzinna przerwa. Większość ludzi spędziło ją przechadzając się między rzędami w poszukiwaniu znajomych lub przeglądając rozłożone wzdłuż długiego deptaku kramy z przeróżnymi ukraińskimi precjozami.
W tym miejscu wypada nadmienić kilka słów na temat historii. Otóż owo „przechadzanie się między rzędami w poszukiwaniu znajomych” nie powinno być pojmowane w kategoriach niedzielnego spotkania znajomych w ogródku. W roku 1947 w ramach akcji „Wisła” na polskie tzw. ziemie odzyskane zostały przesiedlone tysiące mieszkańców Bukowiny, Łemkowszczyzny, Bojkowszczyzny, Chełmszczyzny, Podlasia i Nadsania. Mieszkający tam od setek lat Ukraińcy (z ciężkim sercem generalizuję i umieszczam ich wszystkich w jednej grupie — używając wspólnej dla wszystkich nazwy i narodowości) musieli zacząć żyć od początku i jednoczyć się stopniowo na nowych, obcych terenach. Festiwal Kultury Ukraińskiej nierzadko był okazją, by móc spotkać krewnych i znajomych rozproszonych po całej pojałtańskiej Polsce. Dlatego też na każdej z edycji festiwalu można zauważyć charakterystyczny obrazek: dwóch starszych ludzi wita się ze łzami w oczach, rozpoznawszy w drugiej osobie starego kompana czy sąsiada sprzed lat. Oczywiście młodsze pokolenia witają się z nie mniejszym entuzjazmem, bo okazja do spotkania „między nami, Ukraińcami” zdarza się tylko raz na kilka lat.
Podczas gdy jedni wpadają sobie w ramiona, inni kupują w pasażu ręcznie robione maczugi i ciupagi wykonane przez ukraińskich górali, płyty mniej lub bardziej popularnych ukraińskich wokalistów i zespołów, jedzą kiełbaski, popijając piwem lub nabywają haftowane chusty, wychodzące prosto spod zręcznych dłoni ukraińskich babć. Jednak w okolicach godziny 21 wszyscy zmierzają ponownie w kierunku szerokiego baldachimu Opery Leśnej na…
Kupałowski finał
Druga część koncertu, nazwana „Cwit paproti” (Kwiat paproci), zapowiadała niezwykłe wrażenia estetyczno-muzyczno-wizualne. Otóż na scenie została wystawiona z wielkim rozmachem folk-opera Jewhena Stankowycza w wykonaniu Państwowego Akademickiego Chóru im. Hrihorija Weriowky z Kijowa. Przedstawienie było olśniewające i obfite w liczne motywy przywołujące pogańskie obrządki celebrowane w dniu Kupały. Prócz opery (która de facto była muzycznym tłem dla całego widowiska) na scenie grała folkowa orkiestra. Uwaga widowni koncentrowała się na przepięknie tańczącym balecie, który opowiadał historię z nocy i dnia Kupały — o dwójce bohaterów: oblubieńcu i oblubienicy. Towarzyszyła im grupa tancerzy i tancerek, uosabiająca sprzeczne uczucia, żywioły, złe lub dobre moce, diabły i anioły. Szczególnie pięknie i wymownie przedstawiona została scena rzucania wianków — rzekę symbolizowała rozciągnięta na ukos niebieska chusta. Dziewczęta rzucały nań z góry wianki, a chłopcy łapali je u dołu. Później ta sama chusta służyła za swoisty parawan, za którym schowana była dziewczyna. Chłopcy kolejno podbiegali do niej, oferując swój wianek, parawan się odsłaniał, dziewczyna przyjmowała wianek i złączona para uciekała w pełnych gracji podskokach. Widziałem dwie próby tego widowiska oraz sam występ, ze wspaniale zgranym, klimatycznym oświetleniem, i nadal nie mogę wyjść z podziwu…
Potem przyszła kolej na tańce kozackie — te góralskie (czyli m.in. huculskie) wykonały ansamble z Polski: zespół taneczny „Witrohon” z Białego Boru (choreograf Andrzej Drozd) i zespół taneczny z Przemyśla pod kierownictwem Andrzeja Putko. Tańce centralne (czyli typowo kozackie, z Siczy Zaporoskiej) zaprezentował wszechstronny zespół tancerzy z wyżej opisywanego Państwowego Akademickiego Chóru im. Hrihorija Weriowky z Kijowa. Szczególnie popisowy okazał się hopak — taniec szybki, wymagający niebywałej kondycji i sprawności fizycznej, a także finezji i synchronizacji. Widownia mogła podziwiać te wspaniałe akrobacje w jak najlepszym wydaniu. Hopok w dużej mierze składa się z solówek, a w przypadku „Weriowky” wyszły one znakomicie, wręcz perfekcyjnie. Czego tam nie było — i salta do tyłu (fiflaki), i kozaczok, a także wiele innych karkołomnych, acz harmonijnych wygibasów, trudnych wręcz do opisania słowami…
Razom nas bahato
Ostatnia część koncertu, zatytułowana „Razom nas bahato”, była popisem polskich i ukraińskich „pomarańczowych” zespołów. Już bardziej oficjalnie — bo na deskach Opery Leśnej, a nie na plaży — wystąpiły wspominane zespoły „Berkut”, „Chutir”, „Gorgiszeli”, a także urodziwa ukraińska gwiazda muzyki popularnej — „Talita Kum”, z wysportowanymi i skąpo odzianymi tancerkami… Całą imprezę prowadziła dwójka znakomitych „pomarańczowych” konferansjerów: Robert Leszczyński i Jewhen Nyszczuk. Pierwszego chyba nie trzeba specjalnie przedstawiać, lecz warto mimo wszystko podkreślić, że prowadził on wszystkie większe imprezy i koncerty, wspierające w Polsce w 2004 roku pomarańczową rewolucję. Robert również gorąco wspiera muzyków ukraińskich w przebiciu się na rynek (m.in. ostatnio bardzo pochlebnie wypowiadał się o „Gorgiszeli”). Ze sceny z jego ust padały ostre i mocne słowa pod adresem obecnej sytuacji muzycznej, zagrzewające ukraińską młodzież, która (nie zważając na protesty ochroniarzy) zgrupowała się pod sceną wraz z polskimi kolegami i koleżankami, tańcząc i wymachując ukraińskimi, synio-żołtymi (niebiesko-żółtymi) narodowymi flagami. Drugi konferansjer — Newhen Nyszczuk — przez całe trzy miesiące pomarańczowej rewolucji, dzień w dzień stał na mrozie z milionami Ukraińców w centrum Kijowa, na Majdanie Nezależnosti i zapowiadał wszystkie zespoły oraz nierzadko pojawiającego się prezydenta Wiktora Juszczenkę. Był on i jest kimś więcej niż konferansjerem — podnosił na duchu marznących obrońców wolności i wykrzykiwał z nimi patriotyczne, projuszczenkowskie hasła. Miałem okazję widzieć go na Majdanie Nezależnosti w grudniu 2004 — naprawdę potrafi pobudzić i ożywić tłumy… Razem z Robertem Leszczyńskim na scenie Opery Leśnej tworzyli dwujęzyczny duet, porozumiewający się bez tłumacza i ciekawym dialogiem wprowadzający radosny nastrój w przerwach między zmieniającymi się kapelami na scenie Opery Leśnej.
Około północy przyszedł czas na gwiazdy — prawdziwą eksplozją energii okazał się występ zespołu „Tanok na Majdani Konho”, przyprawiając szalejącą polsko-ukraińską młodzież o gwałtowne bicie serca i ustawiczne zdzieranie gardła. Jest to kapela o całkiem poważnej historii pomimo młodego wieku członków zespołu. Otóż grupa ta jako jedna z pierwszych występowała na Majdanie Nezależnosti, dając występy praktycznie przez cały czas trwania rewolucji. Wyjątkowe jest jednak to, że występowali oni w tych pierwszych dniach zrywu narodowościowego, kiedy nic nie było pewne, przekazując niesamowitą dawkę pozytywnych emocji i duchowego wsparcia tysiącom ludzi, którzy stali na placu ze strwożonymi sercami. Tuż obok, za barykadami stały uzbrojone oddziały milicji, gotowe do zmiażdżenia rewolucji, a czołgi tylko czekały na rozkaz od władzy do ataku. Ostatnim zespołem, który zagrał tej nocy, był Tartak, kapela o niesłabnącej renomie wśród alternatywnych środowisk muzycznych na Ukrainie. Prócz muzyki, żywiołowej i przesiąkniętej różnorodnymi inspiracjami stylistycznymi, największym skandalem było zachowanie sceniczne grupy. Ich DJ w pewnym momencie podbiegł do skaczącej pod sceną grupy młodzieży i wziął od nich ukraińską flagę. Machał nią potem przez połowę utworu, czym zatrwożył służby ochroniarskie. Jednak zupełnym już szaleństwem był wybryk wokalisty, który w pewnym momencie zeskoczył ze sceny, wbiegł w tłum młodzieży, obiegł wszerz widownię Opery Leśnej, uciekając przed napastliwym ochroniarzem, a na koniec wparował z powrotem na scenę, zręcznie unikając dwóch innych ochroniarzy, którzy — jak w kreskówkach — rzucając się na niego, zderzyli się ze sobą. Po niesamowitym występie udało mi się namówić wokalistę Tartaku na wymianę wrażeń z koncertu:
— „Dużo harno ty bihal’ miż riadamy…” (śmiech) (Bardzo ładnie biegałeś między rzędami…)
— (wokalista, z lekkim uśmieszkiem) „Nu da, oczewydno ty pamjatajesz jak ja bihal’ miż rjadamy, a ne pamjatesz pro wisim harnych piśni, jaky my dla Was zahral’y… (no tak, oczywiście pamiętasz o tym, jak biegałem między rzędami, a nie pamiętasz ośmiu pięknych utworów, które dla Was zagraliśmy…)
Ma się rozumieć, cała rozmowa odbywała się w atmosferze żartu, a na koniec udało mi się namówić zespół do stanięcia do wspólnego zdjęcia.
…za zieloną Ukrainą…
W niedzielę (10lipca) raczej mało kto był w stanie dalej żywo uczestniczyć w ostatnich koncertach festiwalu, ponieważ w sobotnią noc wspólne śpiewanie ukraińskich pieśni narodowych przy akompaniamencie gitary i w świetle ogniska trwało do wczesnych godzin rannych…
18. Festiwal Kultury Ukraińskiej oficjalnie zamknęły występy zespołów m.in. „Krajina Mrij”, „Namysto”, „Chutir” i „Osławiany”, pod wspólnym szyldem „Iwaniwska rosa” i (wieczorem) „Ci, szczo pochodiat’ wid soncia” („Ci, którzy pochodzą od słońca”).
Kolejny festiwal, niezwykle ważny dla społeczności ukraińskiej, za nami. Dla Ukraińców mieszkających w Polsce było to bez wątpienia kulturowe podsumowanie pomarańczowej rewolucji i zamknięcie pewnego rozdziału w historii Ukrainy, a także otwarcie nowej karty, niosącej nadzieję i wizję nareszcie niezawisłego, niepodległego państwa. Z drugiej strony cieszy fakt, że z festiwalu na festiwal coraz większe rzesze młodych ludzi zjeżdżają do Sopotu, by wspólnie krzewić kulturę narodową. Wielu z nich spotkało się później, pod koniec lipca na Watrze w Bytowie i na Łemkowskiej Watrze w Żdyni, a także na bieszczadzkich rajdach pieszych, organizowanych w sierpniu.
Zaprawdę powiadam Wam, że nie ma drugiego takiego festiwalu, łączącego pokolenia i przełamującego bariery historyczno-narodowościowe. Po osiemnastej edycji pozostają wspomnienia i czekanie na następny festiwal, który — niestety — odbędzie się dopiero za dwa, trzy lata…