11 września 2001 – początek nowej epoki?
11 września 2001 roku rozbiły się cztery samoloty. Jeden wbił się w budynek Pentagonu w Waszyngtonie, drugi roztrzaskał się koło Shanskville w Pensylwanii, ale w ludzkiej pamięci pozostały przede wszystkim te dwa z Nowego Jorku. Dziennikarze czuli, że robią materiał życia. Ludzie na całym świecie z szokiem i niedowierzaniem oglądali płonące wieżowce. Może poza grupą Palestyńczyków, którzy skakali z radości i strzelali na wiwat.
Minęło dziewięć lat. Amerykanie wciąż uganiają za Osamą bin Ladenem, którego obwiniają za zorganizowanie zamachów. W międzyczasie zaczęli wojnę w Iraku, która przemieniła się w misję stabilizacyjną lub okupację. Niezależne od nazwy, pochłonęła około 100 tysięcy istnień – trzydzieści trzy razy więcej niż zamachy z 11 września. A niedaleko miejsca, gdzie stały wieżowce WTC, ma powstać meczet… Czy tak wygląda początek nowej epoki?
Sprawcy? To bez znaczenia
W 1996 roku wszedł na ekrany kin film Długi pocałunek na dobranoc, gdzie Genna Davis gra nauczycielkę-superagentkę z amnezją. Obraz dostał fatalne recenzje, ale ogląda się nie najgorzej. W jednej z końcowych scen Mitch Hanessey, bohater grany przez Samuela Jacksona, rozmawia z głównym antagonistą, Lelandem Perkinsem (w tej roli Patrick Malahide).
Jackson: Chcesz mi powiedzieć, że macie zamiar upozorować zamach terrorystyczny, tylko po to, aby zdobyć pieniądze od Kongresu?
Perkins: Niestety, panie Hennessey, nie mam pomysłu, jak upozorować śmierć czterech tysięcy osób – tak więc musimy zabić ich. Zwalimy winę na muzułmanów, naturalnie. Wtedy otrzymam fundusze.
Po 11 września 2001 roku widz zastanawia się, co jest bliższe prawdzie: doniesienia mediów, które – jak np. Reuters – o 20 minut pospieszyły się z informacją o zawaleniu wież World Trade Center, czy filmowa fikcja? Nie ma w tym miejscu potrzeby rozstrzygania, kto trafnie wskazał sprawców zamachu – amerykańska administracja i media czy też wyznawcy tzw. teorii spiskowych. W niczym to nie zmienia doniosłości wydarzeń sprzed dziewięciu lat.
Można to porównać do złupienia Rzymu w sierpniu 410 roku przez Wizygotów na czele z królem Alarykiem. Dla jednych mógł to być atak dzikich barbarzyńców, dla innych najazd – jakby nie było – oficjalnie „sprzymierzonych” z Rzymem wojsk, które postanowiły zdobyć dodatkowe „fundusze”. Niezależnie od interpretacji, sygnał był jasny: Rzym się sypie. Ameryka też się sypie, jak śpiewał w 1997 roku Kazik Staszewski.
USA XXI wieku = Rzym V wieku?
Wyprowadzanie analogii między dziejami Imperium Rzymskiego i Stanów Zjednoczonych nie jest niczym odkrywczym. Wystarczy wskazać na świetną książkę Petera Bendera. Przyczyn, dla których upadło (nie tylko politycznie) Cesarstwo Rzymskie, było wiele. Chciałbym zwrócić uwagę na dwie z nich, które chyba najbardziej przystają do amerykańskiej rzeczywistości. Pierwszą był – jakkolwiek biblijnie to zabrzmi – upadek obyczajów. Ubolewali nad tym Rzymianie przynajmniej od początku pryncypatu, jednak z każdym pokoleniem było coraz gorzej. Podobnie wygląda sytuacja w Stanach Zjednoczonych. Był to kraj, gdzie purytańscy ojcowie-pielgrzymi, każdym swoim czynem chcieli pokazać, że są na pewno predestynowani do życia wiecznego. Każdego roku dystans między nimi a ich potomkami zwiększa się coraz bardziej. Minięto już gdzieś złoty środek i pędzi się dalej, dalej, dalej z klinikami aborcyjnymi na każdym rogu i państwem, które – nie mając w tym żadnego interesu – otacza opieką pewne osoby tylko z powodu, że uprawiają taki, a nie inny rodzaj seksu.
Drugą kwestią, choć blisko powiązaną z pierwszą, jest religia. Starożytni Rzymianie z czasem przestali poważnie traktować swoich bogów. Powoli lukę zaczęły wypełniać inne wyznania, w tym chrześcijaństwo. W ciągu IV wieku przeszło ono ewolucję z religii antypaństwowej, odmawiającej złożenia hołdu wizerunkom cesarza, do państwowej. Imperium tego nie wytrzymało. To nie była religia dla starożytnych Rzymian. Wszak Alaryk, zdobywca Rzymu, był chrześcijaninem.
Stany Zjednoczone wpadły w podobną pułapkę za sprawą polityki multikulturalizmu, zakładającą rzekomą równość kultur. Pytanie, jaka religia – a religia, to, idąc za klasycznym ujęciem Edwarda Taylora, ważny element kultury – pasuje do hołdujących indywidualizmowi i przedsiębiorczości Amerykanów? Ta, która mówi Kto nie chce pracować, niech też nie je!, czy ta, której jednym z pięciu filarów jest dawanie jałmużny podróżnym, biednym, żebrakom?
Początek nowej epoki czy zapowiedź zmian?
Początek XXI wieku nie będzie dobrze oceniany w amerykańskiej historiografii. Atak na Irak i próbę okupowania tego kraju trudno uznać za sukces. Nadszedł kryzys gospodarczy. Wybrany prezydentem w 2008 roku Barack Obama próbuje ratować gospodarkę socjalistycznymi pomysłami, co prędzej czy później musi doprowadzić do katastrofy. Za kilkanaście lat będziemy mogli mówić: Ameryka to nie jest kraj dla przedsiębiorczych ludzi.
Pozostaje pytanie, czy zamachy z 11 września 2001 roku to początek nowej epoki? Wątpię. To tylko sygnał, że w Stanach Zjednoczonych zaczyna się dziać źle. Zdobycie Rzymu przez Alaryka rzadko uważa się za początek średniowiecza. Częściej za cezurę między starożytnością a średniowieczem uważa się złożenie z tronu Romulusa Augustulusa w 476 roku czy zamknięcie Akademii Platońskiej w 529 roku. Były to zdarzenia prawie niezauważone przez współczesnych. Jeżeli zatem jakaś nowa epoka rozpocznie się za naszego życia, możemy być prawie pewni, że nie nastąpi to w blasku fleszy.
Przypominamy, że felietony publikowane w naszym serwisie zawierają osobiste opinie naszych redaktorów i publicystów. Nie przedstawiają one oficjalnego stanowiska redakcji "Histmag.org".
Redakcja: Roman Sidorski