Wspomnienia Macieja Bernhardta z powstania warszawskiego (I)
W 2008 r. otrzymaliśmy niezwykły list od naszego stałego czytelnika. Jego nadawcą był Maciej Bernhardt, emerytowany prof. Politechniki Warszawskiej i uczestnik powstania warszawskiego w 1944 roku. List zawierał obszerny, liczący kilkadziesiąt stron, pamiętnik ze wspomnieniami z tragicznych wydarzeń końca II wojny światowej. Wspomnienia Profesora to, w naszym odczuciu, niezwykłe i poruszające źródło. Pozwalają one poznać dzieje powstania, nie jako zbiór statystyk i naukowych hipotez, ale jako przeżycia prawdziwych ludzi. Lektura „Wspomnień” wywarła na nas bardzo silne wrażenie. Mamy nadzieję, że równie duże emocje wzbudzi u naszych Czytelników.
redakcja „Histmag.org”
Dwa alarmy
Na pierwszą zbiórkę alarmową w dniu 28 lipca 1944 roku (piątek) stawiła się cała nasza sekcja, prócz Andrzeja Krupińskiego. Chyba były jakieś kłopoty z jego zawiadomieniem. Nie pamiętam jednak szczegółów. Nie pamiętam też kto mnie zawiadomił, ani pożegnania z Rodzicami.
Miejscem zbiórki była mała czynszowa kamienica, chyba dwupiętrowa, przy ulicy Podleśnej, na dolnym Marymoncie, w pobliżu ogrodzonego lasku CIWF (obecnie AWF). Spotkało się nas tam kilkudziesięciu stłoczonych w niewielkich piwnicach. Część przygotowywała butelki zapalające przeznaczone do walki z czołgami. Przelewali ostrożnie benzynę z beczki do dzbanków, a z nich do butelek „monopolek”. Butelki te następnie były dokładnie korkowane, lakowane i oklejane papierem nasyconym substancją, która w zetknięciu z benzyną powodowała - jak się później okazywało, nie zawsze - samoczynne jej zapalenie.
Cała ta robota była dość niebezpieczna, w związku z dużą liczbą ludzi, stłoczonych, napiętych i zdenerwowanych, kręcących się zupełnie niepotrzebnie. Do tego po północy rozpoczął się nalot radziecki i jak zwykle bomby sypały się gęsto i zupełnie przypadkowo. Trudno było nawet domyślić się, w co celowali. Dwie bomby wybuchły nieprzyjemnie blisko. Na strychu budynku siedzieli obserwatorzy, którzy mieli nas uprzedzać przed wizytą niepożądanych gości. Na szczęście nie zauważyli żadnych ruchów oddziałów niemieckich.
Rano otrzymaliśmy rozkaz rozejścia się do domów i pozostawania w pogotowiu alarmowym. Dla wielu z nas rozkaz ten stworzył naprawdę trudną sytuację. Część osób w miejscu zamieszkania była już „spalona” i nie bardzo miała gdzie wracać. Niektórzy wydobyli przechowywaną specjalnie na tę okazję „prywatną” broń i mieli kłopoty z jej ponownym ukryciem, a obawiali się, i słusznie, oddać ją służbie uzbrojenia. Wobec wielkich niedoborów broni, szansa jej odzyskania przy następnym alarmie była nikła.
Polecamy e-booka „Z Miodowej na Bracką”:
Wróciłem do domu z Hanką Rychłowską, moją narzeczoną. Rodzice przywitali nas jakbyśmy wracali z długiej i ciężkiej kampanii. Bałem się siedzieć w domu, gdyż - jak mówiła nasza gosposia Marynia - „cała kamienica wiedziała, że syn pana doktora poszedł do leśnych”. Na szczęście Niemcy nie mieli głowy do zajmowania się drobiazgami w rodzaju wyłapywania pojedynczych, zdekonspirowanych żołnierzy, a konfidenci niemieccy i nadgorliwi „granatowi” policjanci znikli z horyzontu i zapewne szykowali sobie alibi na „po wojnie” lub po prostu wiali razem z Niemcami.
W niedzielę 30 lipca wczesnym popołudniem, przy pięknej słonecznej pogodzie, poszedłem z Hanką „przejść się po mieście”. Nie był to zapewne najmądrzejszy pomysł. Nie byłem jednak w stanie wysiedzieć w domu.
Dziwne, ale pamiętam dokładnie trasę naszego spaceru. Wyszliśmy z domu przy ulicy Miodowej i szliśmy Krakowskim Przedmieściem i Nowym Światem. Skrzyżowanie Alei Jerozolimskich i Nowego Świata obstawione było wojskiem. Wolałem nie sprawdzać, co się tam dzieje. Skręciliśmy w Chmielną i przez Bracką doszliśmy do Placu Trzech Krzyży. Mimo pięknej pogody ulice były prawie zupełnie wyludnione.
Na placu wylot Alei Ujazdowskich zastawiony był kozłami z drutu kolczastego i workami z piaskiem. Za nimi widać było samochód pancerny, a dalej „budy” żandarmerii. Nie było najmniejszego sensu pchać się dalej. Skręciliśmy więc w Żurawią i przez Kruczą, Szpitalną, Plac Napoleona, Świętokrzyską, Nowy Świat i Krakowskie Przedmieście wróciliśmy do domu nie niepokojeni przez nikogo.
Podobno w poprzednich dniach Niemcy ewakuowali się pospiesznie z hotelu "Bristol", wyrzucając z okien swoje rzeczy wprost na stojące na chodniku ciężarówki. Trzydziestego lipca nic podobnego się nie działo. Hotel był obstawiony kozłami z drutem kolczastym, okna na parterze były częściowo zasłonięte workami z piaskiem. Przed hotelem stały wzmocnione posterunki, ale nie było śladów paniki czy pospiesznej ewakuacji.
W domu byliśmy koło godziny piątej, może wpół do szóstej. Do kolacji siedzieliśmy w stołowym pokoju i rozmawialiśmy z Mamą, która spokojnie robiła porządki w szafkach kredensu. Nie przypominam sobie gdzie był Ojciec. Być może przyjmował pacjenta. Czasami zdarzało się to także i w niedzielę. Raczej chyba zszedł na dół do apteki na pogawędkę z jej właścicielem, magistrem Dobrzańskim.
Zaproponowałem, aby Hanka została u nas na noc. Przecież spodziewamy się alarmu w każdej chwili. Może być także wcześnie rano i będą kłopoty z powiadomieniem. Uprzedzano nas, aby starać się nie zawiadamiać telefonicznie. Telefony mogą zostać wyłączone bez uprzedzenia, a ponadto na pewno są na podsłuchu i nagły gwałtowny wzrost liczby rozmów musi wzbudzić podejrzenia u Niemców.
Mama zgodziła się tym razem bez trudności, choć nie lubiła, gdy Hanka nocowała u nas. Nie miała nic przeciw niej, ale uważała, że to nie wypada, aby panna nocowała w domu narzeczonego. Chciałem zatelefonować do pani Rychłowskiej, aby ją zawiadomić, że Hanka nie wróci na noc do domu. Mama wyjęła jednak mi słuchawkę z ręki, mówiąc, że jej bardziej wypada przeprowadzić taką rozmowę.
Polecamy e-booka „Z Miodowej na Bracką”:
Kolacja była, jak zwykle, około siódmej. Ojciec przyniósł najświeższe i „murowane” wiadomości z frontu. Nastrój był dobry, rozmowa toczyła się, jak zwykle, o codziennych wydarzeniach i kłopotach oraz oczywiście o sytuacji na froncie. Nie zdawałem sobie sprawy z tego, że jest to moja ostatnia kolacja z Hanką, Mamą i Siostrą i w domu rodzinnym.
Rozmowa przy stole toczyła się jeszcze długo po kolacji. Później Hanka poszła do mego pokoju, który jej odstępowałem, gdy nocowała u nas.
Nie pamiętam następnego dnia oraz poranku i przedpołudnia kolejnego. Chyba nic specjalnego się nie działo. Wydaje mi się, ale być może było to kilka dni wcześniej, że właśnie wtedy namówiłem Mamę, że warto na wszelki wypadek dokupić nie psującej się żywności. Mama była przeciwniczką „chomikowania” i robienia wielkich zapasów. Tym razem się zgodziła, ale chyba głównie dlatego, abym się czymś zajął. Wiem, że kupowałem razem z Hanką na Podwalu i ulicy Piekarskiej jakieś kasze, olej, cebulę, a także świece i baterie do latarki.
Siedzieliśmy z Mamą i Hanką przy obiedzie. Ojciec był w swym gabinecie. Jakiś niespodziewany pacjent oderwał go od stołu. Przy drugim daniu wpadł do nas, dosłownie jak bomba, Jurek Miller, dowódca naszej sekcji. Spieszył się potwornie, bo miał jeszcze wiele spraw do załatwienia. Kazał nam jak najprędzej stawić się na umówiony punkt zborny.
Nie dokończyłem obiadu. Szybko przebrałem się w przygotowane na tę okazję ubranie: solidne cywilne spodnie, bluzę przysposobienia wojskowego z kompletem dystynkcji i oficerskim pasem głównym (tę samą, którą miałem we wrześniu 1939 roku!). Na epoletach bluzy miałem numer 21, przedwojennego pułku piechoty, któremu podlegał nasz hufiec Przysposobienia Wojskowego.
Solidne nowe wojskowe niemieckie buty kupiłem już kilka miesięcy wcześniej na Kercelaku. Moje dotychczasowe wojenne doświadczenia w pełni potwierdzały znaną mi opinię, że najważniejszą częścią munduru żołnierza są buty. Wszystkie inne części ubioru dają się czymś zastąpić lub względnie łatwo „zorganizować”. Z butami jest najtrudniej. A niewygodne, nierozchodzone buty to - jak mawiał nasz sierżant z PW - gorzej niż zacinający się karabin. Wyjąłem tylko z nich gwoździe, słusznie rozumując, że nie powinny robić niepotrzebnego hałasu.
Na bluzę PW nałożyłem szary zniszczony letni płaszcz. Na ramieniu przygotowana zawczasu torba ze zmianą bielizny, swetrem, ręcznikiem, przyborami do golenia, podręczna miniapteczka (przygotowana przez Ojca), do tego jeszcze menażka, manierka i tzw. przybornik (nóż, widelec i łyżka we wspólnym uchwycie) - wszystko z wyposażenia PW oraz płaska latarka elektryczna i kozik ogrodniczy, znakomity nóż przydający się „do wszystkiego”.
Polecamy e-booka „Z Miodowej na Bracką”:
Mama zapukała do gabinetu i wywołała Ojca. Pamiętam jak wybiegł z gabinetu w rozwiązanym fartuchu. Był zły, bo nikt nie śmiał mu przeszkadzać w przyjmowaniu pacjentów. Pożegnał się ze mną nieco oschle - nie lubił okazywać swoich uczuć. Serdecznie natomiast pożegnał się z Hanką, w stosunku do której utrzymywał dotychczas wyraźną rezerwę, choć zawsze był wobec niej bardzo uprzejmy. Zdawałem sobie sprawę z tego, że powstanie nie będzie zabawą, choć w najczarniejszych przypuszczeniach nie podejrzewałem jego rzeczywistego przebiegu.
Ojciec był ciężko chory na serce. Liczyłem się z tym, że nie ma dużych szans na przeżycie emocji powstania. Mama trzymała twardą ręką rządy w domu. Cechowała ją duża odporność psychiczna, którą nie raz podziwiałem podczas różnych dramatycznych zdarzeń okupacyjnych. Tym razem załamała się i rozpłakała. Podeszła do swej toaletki i wyjęła z niej medalik i „święty” obrazek i dała mi je. Obrazek, zniszczony przez długotrwałe noszenie w portfelu, lecz starannie oprawiony, stoi dziś w moim domu na honorowym miejscu. Wyjęła jeszcze jeden ze swych pierścionków z pięknym dużym brylantem i koniecznie chciała, abym go wziął. Odmówiłem; pamiętam dokładnie swoje słowa: „ja sobie zawsze dam jakoś radę, a wam może się jeszcze bardzo przydać. Nie wiadomo, co was czeka”.
Mama płakała, namawiała mnie, abym wziął lepszy letni płaszcz, ten stary taki zniszczony. „Mamo, przecież on jest bardzo jasny, będę w nim zbyt dobrze widoczny, lepszy ten stary”. Mama wciąż płakała. Nigdy przed tym nie widziałem jej w takim stanie. Chyba przeczuwała, że już nigdy się nie zobaczymy.
Mama zginęła wraz z przybyłymi do naszego domu po kilku dniach powstania, moją siostrą Danutą, jej małym synkiem Jackiem oraz matką Hanki - Marią Rychłowską - 26 sierpnia, gdy nasz dom został zbombardowany. Ojciec opatrywał w tym czasie rannego w piwnicy w drugiej oficynie i dzięki temu ocalał. Nasza gosposia była w sąsiednim domu w piwnicy, gdzie była studnia artezyjska; poszła tam po wodę i też ocalała.
Pożegnanie przeciągało się. Bałem się, że i ja się za chwilę rozkleję. Chcąc tego uniknąć, zrobiłem się nagle nieco szorstki i cyniczny. Do dziś nie mogę sobie tego darować. Trzeba było wziąć jasny płaszcz i choćby zostawić go na pierwszej kwaterze. Dziś wiem, że pierścionek też nie był już nikomu niestety potrzebny. Wtedy uważałem, że nie mam prawa zabierać go Mamie. Ale pewno byłoby jej lżej, gdyby wiedziała, że mam od niej coś wartościowego, co może mnie też uratować w jakiejś krytycznej sytuacji. Inna rzecz, że gdybym go nosił na palcu to i tak straciłbym go, jak straciłem zegarek, zerwany mi z ręki przez kulturträgera w mundurze SS.
Z Hanką Mama pożegnała się serdecznie, ale jakby nieobecna. Taką ją widziałem po raz ostatni.
Ulica Podleśna
Wsiedliśmy z Hanką w tramwaj na przystanku na rogu Miodowej i Kapitulnej. Bez przeszkód dojechaliśmy na Marymont, a następnie doszliśmy na ulicę Podleśną. Punkt zbiórki był ten sam, co parę dni wcześniej. Przeczyło to elementarnym zasadom konspiracji, ale widocznie nie było to już istotne. Sekcja nasza zebrała się w komplecie wczesnym popołudniem. Nie bardzo rozumiałem, dlaczego zbierano nas w takim pośpiechu. Na punkcie zbornym nic się nie działo. Koledzy z innych drużyn przychodzili jeszcze do późnego wieczora, część już po godzinie policyjnej.
Noc przeszła spokojnie. Organizacja była sprawniejsza niż poprzednio. Wydano nam gorącą herbatę, chleb i zupę. Nie wiem, czy była to inicjatywa mieszkańców tego domu, czy też działały już nasze służby kwatermistrzowskie. Czuło się, że wybuch powstania, to kwestia najbliższych godzin.
Nasza sekcja została zakwaterowana nie w piwnicy, a w przypominającym werandę pomieszczeniu, chyba na pierwszym piętrze. Było nam dość zimno. Pamiętam, że wyciągnąłem sweter ze swej torby. Hanka też się przebrała. Siedzieliśmy na ławce okryci moim płaszczem. Rano rozdano nam biało-czerwone opaski z nadrukowanym orłem, literami WP (Wojsko Polskie) i numerami plutonu (nasz miał numer 237) oraz legitymacje Armii Krajowej. Poznawaliśmy kolegów, dowódców, spotykaliśmy znajomych, o których wiedzieliśmy, że należą do konspiracji (a raczej, że nie jest możliwe, aby nie należeli), ale nie wiedzieliśmy, że są w tej samej kompanii czy nawet plutonie.
Około godziny pierwszej po południu dowódca naszego plutonu, porucznik „Dunin”, wezwał mnie, Waldka Misiorowskiego („Papawer”) i jeszcze kogoś z naszej sekcji, chyba Zbyszka Przestępskiego („Gozdawa”). Gdyby to był Jurek Miller „z urzędu” objąłby dowództwo, a ponadto jego energia i wybitna indywidualność musiałyby spowodować, że udział jego utrwaliłby się w mej pamięci.
„Dunin” wyznaczył mnie na dowódcę tej poważnej jednostki bojowej i wydał nam polecenie dotarcia na Plac Wilsona do sklepu ze sprzętem ogrodniczym i wyrobami żelaznymi (obecnie mieszczą się w tym miejscu delikatesy) i zgłoszenia się tam z karteczką o „nijakiej” treści, którą mi właśnie dał, do pana o pseudonimie, którego dziś już nie pamiętam. Mieliśmy tam otrzymać broń, którą należało dostarczyć na ulicę Podleśną, na naszą kwaterę. Mieliśmy jechać jeszcze „po cywilnemu” i surowo nam przykazano, aby nie dać się wmieszać w żadną przypadkową akcję.
Polecamy e-booka „Z Miodowej na Bracką”:
Wsiedliśmy do tramwaju we trójkę. Był to wóz starego typu o otwartych platformach, prawie zupełnie pusty. Jechało zaledwie kilku pasażerów. Stanęliśmy na przedniej pustej platformie przeznaczonej „Nur für Deutsche”. Na drugim czy trzecim przystanku wsiadł na naszą platformę mocno zalany żołnierz w mundurze z odznakami artylerii przeciwlotniczej. Miał trochę kłopotów z utrzymaniem się w pozycji pionowej, a w kaburze szturmowe parabellum z długą lufą; nasze marzenie z czasów okupacji!
Nie ulegało najmniejszej wątpliwości, że rozbrojenie pijanego szkopa nie sprawiłoby nam żadnych trudności. Ale otrzymany rozkaz był dla nas święty i choć z żalem, trzeba było zrezygnować z łatwego i bardzo potrzebnego łupu. Szkop musiał coś wyczuć, a może nie wytrzymał naszych łakomych spojrzeń, bo wszyscy trzej pożeraliśmy wzrokiem jego pistolet, gdyż na najbliższym przystanku wysiadł i oglądał się niepewnie za siebie.
Do sklepu na Placu Wilsona dojechaliśmy bez przeszkód. Sklep był dosłownie zawalony różnego rodzaju łopatami, grabiami, kilofami, łańcuchami itp. Pana, którego pseudonimu nie pamiętam, nie musieliśmy szukać. Podszedł do nas sam. Nie miał wątpliwości, kto i po co przyszedł. Był to postawny mężczyzna o twarzy południowca i czarnych, lekko szpakowatych włosach. Później zobaczyłem go w Kampinosie jako majora „Serba” (po przejściu na Żoliborz zmienił pseudo na „Żubr”).
Otrzymaliśmy od niego dwa polskie karabiny w idealnym stanie, jeszcze tłuste od resztek smaru, rozebrane, aby ułatwić ich transport oraz cztery pistolety: jedną FN-kę kalibru 7,65, dwie mocno zniszczone szóstki i „przedpotopową” dziewiątkę. Do tego wszystkiego trochę amunicji: kilka magazynków z nabojami do kb oraz garść różnej amunicji pistoletowej. Jak się później okazało ta ostatnia była częściowo niesprawna.
FN-ką „zaopiekowałem się” sam. Wybrałem kilkanaście sztuk amunicji kalibru 7,65, załadowałem 7 sztuk do magazynka, a resztę wsadziłem do kieszeni. Karabiny nieśliśmy rozebrane, zawinięte w szary papier. Pozostałe trzy pistolety wsadzili do kieszeni koledzy.
Po wyjściu ze sklepu, zanim jeszcze doszliśmy do przystanku tramwajowego usłyszeliśmy pierwsze, dość dalekie strzały. Jak wiadomo, na Żoliborzu pierwsze walki wybuchły przedwcześnie. Żandarmeria natknęła się przypadkowo na oddziały harcerskie przenoszące broń. W tej sytuacji zrezygnowaliśmy z jazdy tramwajem. Nie było go zresztą widać na horyzoncie. Skręciliśmy z ulicy w ogródki działkowe. Założyliśmy opaski powstańcze, zmontowaliśmy i załadowaliśmy karabiny i ruszyliśmy na piechotę w stronę ulicy Podleśnej.
Dostaliśmy się w daleki i na szczęście niecelny ogień karabinowy. Klucząc przez zupełnie nieznany nam teren, jakieś ogródki działkowe, podwórza biednych marymonckich domków, posuwaliśmy się „na nos” w kierunku ulicy Podleśnej, dostając się raz po raz w ogień karabinowy. Traciliśmy powoli nadzieję na to, że uda nam się dołączyć do naszych kolegów.
Sytuacja stawała się coraz gorsza. Odgłosy strzałów dochodziły ze wszystkich stron, ale nigdzie nie widzieliśmy oddziałów powstańczych. Słyszeliśmy serie broni maszynowej, wybuchy granatów. Dostawaliśmy się zupełnie niespodziewanie pod ogień. Nie mogliśmy się zorientować, skąd do nas strzelają. Utykaliśmy do tego, w zupełnie nieznajomym terenie, na jakichś płotach, murkach, podwórzach bez wyjścia. Wreszcie, gdy już zupełnie nie wiedzieliśmy, gdzie się znajdujemy, zobaczyliśmy za rogiem ulicy „nasz” dom na Podleśnej. Właśnie wychodzili z niego gęsiego nasi koledzy.
Dowódca kompanii, porucznik „Starża” na wszelki wypadek obrugał nas za spóźnienie, tak jakbyśmy zrobili sobie spacer dla przyjemności. Przynieśliśmy jednak broń, której w oddziale było nieprawdopodobnie mało. Nasza była dosłownie na wagę złota. Przekazaliśmy ją „Starży”. Ja zupełnie „zapomniałem” o swojej siódemce, choć niemiłosiernie gniotła mnie zatknięta z tyłu za pasek od spodni. Na szczęście nikt nie pytał o żadne dokumenty dotyczące broni, nie żądał żadnych meldunków.
Oddział przeskakiwał małymi grupkami ulicę pod ostrzałem z CIWF-u i biegiem przesuwał się w kierunku górnego Marymontu. Gdybyśmy przyszli dosłownie 5... 10 minut później, nie byłoby żadnego śladu po naszym oddziale i chyba nikt nie potrafiłby nam udzielić informacji, gdzie go szukać. Może szkoda, że nie spóźniliśmy się, może pozostaliby wtedy przy życiu wszyscy moi najbliżsi: Hanka, koledzy i przyjaciele...
Polecamy e-booka „Z Miodowej na Bracką”:
Przed powstaniem zostaliśmy dość dokładnie zapoznani z naszym pierwszym zadaniem bojowym. Mieliśmy opanować teren i budynki CIWF-u (obecny AWF), w których kwaterowali Niemcy i zamienili w rejon umocniony. Jedyną teoretyczną szansą zdobycia tego rejonu było działanie przez zaskoczenie. O zaskoczeniu nie było już mowy. Strzelanina na Żoliborzu i Marymoncie trwała od co najmniej dwóch godzin. Do tego uzbrojenie naszej kompanii było praktycznie żadne: kilka karabinów, dwa czy trzy pistolety maszynowe i może ze dwadzieścia pistoletów. Jedynie granatów było sporo. Przeważnie tzw. "sidolówki", produkcji konspiracyjnej. Niezawodne i skuteczne jako granaty zaczepne, ale mało przydatne w obronie.
Atakowanie naszymi siłami bez zaskoczenia rejonu umocnionego, obejmującego duży, częściowo zalesiony teren, mógł zamierzyć jedynie jakiś nieodpowiedzialny fantasta.
Nasza kompania nie wykonywała swego zadania i dzięki temu nie ponieśliśmy niepotrzebnych strat. Pozostałe natomiast atakowały CIWF od strony głównego wejścia i wartowni. Skutek był do przewidzenia: duże straty i brak powodzenia. Ataki z różnych stron miały zdezorientować Niemców i zmusić ich do podzielenia swych sił. Dawały też większe prawdopodobieństwo, że któryś z nich się powiedzie. Założenie było teoretycznie słuszne, tylko nie przy takim stosunku sił, uzbrojeniu i braku zaskoczenia.
Wędrowaliśmy po górnym Marymoncie i Żoliborzu zupełnie nieznanymi dla mnie uliczkami, przeskakiwaliśmy jakieś płoty. Trwało to do wieczora. Nikt z nas nie wiedział, dokąd i po co idziemy. Jedno tylko nie ulegało wątpliwości: naszego podstawowego zadania nawet nie próbowaliśmy realizować.
Przed wieczorem mieliśmy pierwszego rannego. „Władek” (Władysław Brzozowski) z naszej sekcji wystawił zza murku za jakim się schował, gdy dostaliśmy się w niespodziewany ostrzał z broni maszynowej, dosłownie koniec łokcia i pocisk strzaskał mu staw łokciowy. Był to czysty przypadek, gdyż chyba nawet strzelec wyborowy nie był w stanie trafić do tak małego celu, tym bardziej jeszcze, że strzelano do nas z dość dużej odległości.
Byłem obok Władka, gdy został ranny i w pierwszej chwili nie zrozumiałem, co się stało. Wydawało mi się, że uderzył się łokciem o mur i za bardzo się rozczula nad bolesnym, ale niegroźnym zdarzeniem. Prawda była jednak zupełnie inna. Rana była niegroźna dla życia, ale bardzo „złośliwa”, zwłaszcza w warunkach wojennych. Pomimo starannej opieki w szpitalu powstańczym (w pierwszych dniach było to jeszcze możliwe) Władkowi pozostała sztywna ręka w łokciu na zawsze.
Być może zranienie uratowało mu życie, gdyż nie brał dzięki niemu udziału w masakrze pod Boernerowem.
Druga część wspomnień
Przeczytaj również inne wspomnienia prof. Bernhardta
Polecamy e-booka „Z Miodowej na Bracką”:
Korektę przeprowadziła: Anna Smutkiewicz