Wołyń 1943: rzeź Polaków w Daniłówce
Zobacz też: Rzeź wołyńska – historia i pamięć o zbrodni UPA
Daniłówka na Wołyniu, zima 1942 rok.
Spadł pierwszy śnieg. Ośmioletni Franek Przytomski przeżywał swoją ostatnią szczęśliwą zimę. Owinął nogi szmatami i pobiegł z braćmi na górkę za domem. Zjechał kilka razy i zaraz wrócił na piec chlebowy, aby ogrzać zmarznięte stopy. Ich chałupa była drewniana, niska, kryta strzechą. W jednej dużej izbie i kuchni musieli pomieścić się rodzice i siedmioro dzieci: Genowefa (ur. 1927), Władek (ur. 1929), Stefan (ur. 1931), Jadzia (ur. 1933), Franciszek (ur. 1934), Adaś (ur. 1936) i Andrzejek (ur. 1940).
W okolicach świąt Klementyna Przytomska powiedziała do męża:
– Staśko, coś się złego stanie. Miałam w nocy dziwny sen. W chałupie na ścianie wisiały święte obrazy. Nasza Matka Boska z Jezusem, a obok ukraińska. Stoję i patrzę na obie. Chcę się pomodlić, ale nasza Bozia nagle ze ściany spada. Tylko się ikona ostała.
Klementyna już wcześniej miewała szczególne sny. Gdy była panną na wydaniu przyśniła się jej matka. Stojąc na progu, wręczyła Klementynie dwa kwiaty w donicach. Dziewczyna wzięła je oburącz i przytuliła. Nie mogła ich jednak utrzymać. Jeden od razu wypadł jej z rąk. Drugi trzymała jeszcze przez chwilę, ale też się stłukł. Niedługo potem jej pierwszy narzeczony zginął i zamiast weseliska była żałoba. Dopiero potem wyszła za Staśka.
Może dlatego Klementyna patrzyła z obawą na nadchodzący rok 1943. Jednak Boże Narodzenie było wspaniałe. Staśko zabił świniaka, naniósł siana, aby dzieci miały swoje miejsce pod stołem, a ona nagotowała jedzenia tak dużo, jak nigdy dotąd. Kiedy się najedli, Franio wtulał się w siano i drzemał. Za oknem trzaskał mróz, dorośli pili bimber. O czym rozmawiali? Pewnie o codziennych gospodarskich sprawach. Albo o świniach, bo Staśko miał najlepszy gatunek we wsi. Sadła z nich było na pół ręki.
– Matka, daj nam jeszcze kapusty! – słyszał Franio przez sen.
Kapusta była przysmakiem kuzyna Mikołaja Przytomskiego. Chłop był z niego ogromny, chyba ze dwa metry wzrostu. Ledwo w drzwiach się mieścił i ogromnie tę kapustę lubił. Klementyna w główki wkładała gorczycę i inne przyprawy, a potem podawała z ziemniakami i olejem z konopi lub maku. Do tego zawsze ogórki z oliwą i cebulką.
Daniłówka była typowym futorem. Ledwie kilkanaście chat i tylko parę rodzin ukraińskich i polskich. Nikt nie odróżniał kto jest kim. Jedni drugim się kłaniali, jedni drugich prosili na wesela, a na przednówku jeden drugiego wspierał ziemniakami albo chlebem. Tak było do czasu, aż na niebie pojawiły się łuny.
Ledwie puścił mróz a śnieg trochę stopniał, kiedy Przytomscy zaczęli wchodzić na wzgórze za domem. Franek wspinał się za rodzicami i stał z nimi w ciemnościach. Okolica była poszarpana, pełna nierówności, wąwozów, górek. To łąka, to las. Powietrze czyste. Głos niósł się z daleka. Cisza, a tu nagle rozlegał się strzał. Trochę jak grzmot. Tylko chmurki żadnej nie było na niebie. Potem drugi. Kanonada i krzyki. A potem pojawiały się łuny. Żarzyły się aż do świtu. Franciszek nasłuchiwał, ale wydawało mu się, że to dzieje się gdzieś daleko. U stóp wzgórza stał pogrążony w ciemnościach i zaspany futor.
Kiedyś matka zobaczyła łunę inną niż wszystkie. Jakby krzyż na niebie. Może banderowcy palili jakąś wioskę, w której chaty były tak ustawione? A może to tylko wyobraźnia? Od tej pory mówili między sobą, że wydarzy się coś złego. Ojciec wbił w futrynę cztery podkowy, przez drzwi przełożył gruby drąg.
– Gdyby ktoś nieproszony chciał wejść do środka, to teraz tylko przez okno, a wtedy siekierą przez łeb i trup. Żaden się nie odważy. Chyba, że poleją naftą. To wtedy koniec. Na ogień ratunku nie ma – tłumaczył.
Banderowcy od pewnego czasu bywali we wsi i w dzień, i w nocy. Kiedyś przyszło ze dwudziestu. Grzecznie poprosili o nocleg. W chałupie by się nie zmieścili, więc Przytomski przyszykował im legowiska w stodole. Zaniósł chleb, wodę i trochę ziemniaków z olejem.
Z początkiem marca we wsi rozeszła się wieść, że Staszek Krasicki, kuzyn Franka, ma ukrytą broń. Nikt nie wie ile w tym było prawdy, ale któregoś dnia banderowcy zabrali go do Majdanu na przesłuchanie. Trochę go postraszyli, trochę obili, ale jeszcze tego samego dnia puścili wolno. Kiedy chłopak wracał, powiedział Polakom pracującym w lesie, że jak będą słyszeć strzały, to mają uciekać.
– Banderowcy szykują się na Polaków – ostrzegał.
Sam wrócił do chałupy i położył się spać na piecu. A oni przyszli po zmroku. Walili do drzwi, uciekł do sadu. Ale tam już czekało kilku.
Do Przytomskich przyszła wtedy spłakana ciotka. – Staszka mi zabrali.
Nikt się nie odważył iść za nim w ciemność. Dopiero nad ranem poszli szukać. Leżał cztery kilometry od domu. Bandyci zabili go oszczędnie, jedną kulą. Włożyli lufę w usta i wystrzelili. Nie umarł od razu. Czołgał się jeszcze, próbował ratować. Franek zapamiętał, że małe sosenki wokół ciała były połamane. Jakby kuzyn czepiał się ich w ostatnich chwilach życia.
Od śmierci Staszka Krasickiego, Przytomscy przestali nocować w domu. Ludzie z innych wsi przynosili wieści, że Ukraińcy mordują nie tylko mężczyzn, ale nawet kobiety i niemowlęta.
Co dzień rano ojciec szedł w pole, a matka pracowała w obejściu. Chłopcy paśli krowy albo bawili się w ogrodzie. Zanim zapadł zmrok wszyscy musieli być w domu. W ciszy jedli kolację, potem ojciec brał dwie płachty i wymykali się na drogę. Żadnych chichotów, rozmów. Jeden za drugim szli w kierunku lasu. Droga była pogrążona w ciemnościach, ale znali każdy kamyczek, wybój, gałązkę. Oddalali się od wsi na dwa, czasem trzy kilometry. Potem skręcali w las i szli jeszcze kilkaset metrów. Płachty kładli w jakieś zagłębienie, zgarniali liście pod głowę zamiast poduszek.
Tekst jest fragmentem książki „Kres. Wołyń, historie dzieci ocalonych z pogromu”:
Nocą las wydaje się dziecku straszny. Każde słowo czy głośniejszy oddech odbijają się echem. Każdy odgłos zwierząt, skrzypienie drzew, wywołują mocniejsze bicie serca. Marzli, bo przecież był marzec, a oni mieli na sobie tylko spodnie i jakieś cienkie koszuliny. Pacierz szeptali pod nosem, ale i tak wydawało im się, że modlitwa jest zbyt głośna. W końcu ze strachu i zmęczenia zasypiali. Ojciec był obok. Czuli się bezpieczniejsi, kiedy wpatrywał się w ciemność. Ale sam przecież też musiał wypocząć a nikt nie śpi w całkowitym milczeniu. Każdy czasem zachrapie, jęknie, a dziecko zapłacze. Wtedy Franek się budził i do rana czuwał z otwartymi oczami, albo chował głowę pod płachtę, aby nic nie słyszeć.
Któregoś dnia, kiedy wracali z lasu, zobaczyli, że dogasa dom ciotki Krasickiej. Wąska smuga dymu unosiła się nad zimnym już pogorzeliskiem. Od tej pory ciotka z córkami mieszkały razem z nimi. Do lasu też chodzili wspólnie.
– Staśko, a może uciekajmy? Może do Stożka? Albo do Krzemieńca? – proponowała Klementyna.
– Oj, matka, gdzie my pójdziemy? Za co będziemy żyć w tym mieście? Kto nas przygarnie? Jak dzieci wyżywimy? – odpowiadał ojciec i dodawał:
– Może się uspokoi. Kto my jesteśmy? Zwykłe biedaki. Po co nas krzywdzić?
Minął zimny marzec, deszczowy kwiecień, nadszedł maj. Noce w lesie były już do zniesienia. Przytomscy oswoili się ze skrzypieniem drzew, pohukiwaniem ptaków. Nie marzli już tak bardzo, a łuny się oddalały.
Tamtego dnia też wrócili o świcie. Matka przygotowała śniadanie, a potem Franio poszedł z siostrą paść ich dwie krowy. Weszli na wzniesienie, położyli się na trawie i spoglądali na wioskę. Wokół było pięknie, pachniało już latem. Franek przekomarzał się z Jadzią. Około południa przyszły na wzgórze kuzynki Krasickie. Przyniosły coś do jedzenia. Nagle jedna z nich zauważyła furmankę z obcymi wyjeżdżającą z lasu. Kilku mężczyzn z bronią zeskoczyło z wozu i poszło do wsi. Ten, który pilnował koni, dostrzegł Frania i ruszył w ich stronę.
– Uciekajmy, bo nas pobiją! – krzyknęła kuzynka.
Pędem ruszyli w kierunku cerkwi. Franek ledwie nadążał. Siostra i kuzynki o głowę wyższe od niego, dawały długie susy. Za krawędzią wzgórza wpadli w gęste krzaki i ukryli się w zagłębieniu. Jak długo tam siedzieli? Frankowi wydawało się, że ledwie chwilę, ale to było dobre pół godziny. Wtedy usłyszeli strzał. Potem kolejne.
– Na drodze jacyś pobici leżą – szepnęła Jadzia zsuwając się na dno rowu. Franek zerwał się i ruszył do domu. Biegł po trawie. Dobiegł do krawędzi łąki. Zszedł na drogę. Krew jeszcze nie wsiąkła w piasek, stała w kałużach. Nie płakał. Patrzył. Tyle późniejszych nocy – także w dorosłym życiu – stał na tej drodze. Tyle razy we śnie spoglądał na leżącą na ziemi najstarszą siostrę. Miała rozerwaną głowę. Na rękach trzymała trzyletniego Andrzejka. Brat dostał kulę w skroń. Potem Franek zobaczył ojca leżącego bez życia. Wielokrotnie później próbował przypomnieć sobie jego twarz. Jakie miał oczy, brodę, nos? Był niski? W jednej chwili stracił wtedy pamięć. Już na zawsze zatarło mu się wspomnienie ojca sprzed morderstwa.
Dalej wszystko działo się jak we śnie. Ktoś pochylił się nad ciotką, która jeszcze żyła. Zaniesiono ją do chałupy. Franek doszedł do domu, usiadł na progu i płakał. Po chwili stanęła przed nim matka. Jeszcze nie wiedziała.
– Mamuś, tam na dole... Nasi, pobici są. Ojciec leży pobity i Andrzejek pobity.
Klementyna zaczęła lamentować.
– Boże, Boże...myślałam, że polecieli za mną. Czemu nie polecieli?
Kiedy banderowcy zjawili się we wsi, lepiła pierogi. Adaś, który tej nocy nie wyspał się w lesie, drzemał na piecu chlebowym. Bandytów zobaczyła pierwsza. Nie kryli się. Trzech ludzi z bronią chodziło od chaty do chaty, zbierali Polaków. Rzuciła na ziemię fartuch i krzyknęła:
– Uciekajmy, bo nas pomordują!
Ojciec popatrzył przez okno.
– Czekaj matka. Jest tylko trzech. Przyjdą, pójdą. Mało razy tak było?
Ale ona nie czekała. Otworzyła okno do sadu i wpadła między drzewa. Za nią pobiegli Władek i Stefan. Myślała, że także Gienia, a ojciec złapał Andrzejka i ukryli się w sadzie. Jednak Staśko tego nie zrobił. Wierzył, że Ukraińcy ich nie skrzywdzą. Tymczasem banderowcy zebrali polskie rodziny i poprowadzili na drogę.
Tego dnia roztrzaskał się drugi kwiat ze snu Klementyny.
Po egzekucji przed ich domem zebrali się ukraińscy sąsiedzi. Nieśmiało pytali, gdzie mają pochować ciała. Milcząco wskazała miejsce w ogrodzie. Pod dwoma wysokimi topolami wykopali trzy groby. Jeden musiał być naprawdę duży, bo Mikołaj Przytomski był ogromnym chłopem. Tamtego dnia zabito w Daniłówce 13 osób. Trumien nie było. Klementyna przykryła ich tylko kapą z łóżka. Franek nie patrzył, jak do grobu wrzucają ciało jego ojca. Matka wysłała ich do lasu. Późnym popołudniem bandyci znów pojawili się w futorze. Od razu uciekła do dzieci. Tylko ciotka Anna Krasicka konała w ich domu do wieczora, powtarzając:
– Najpierw Genię strzelił, potem Andrzejka, Staśka.
Przytomscy nic ze sobą nie mieli. Ani jedzenia, ani ubrań. Do domu było blisko, ale kto by tam poszedł? Banderowcy mogą siedzieć we wsi i ciągle na nich czekać. Z pobliskich Budek kuzynka przynosi im jedzenie. Są otumanieni ze strachu. Nie potrafią podjąć żadnej decyzji. Zostać czy uciekać? Po prostu siedzą w lesie i płaczą. Trzeciego dnia słyszą jakieś głosy. Wkrótce rozpoznają, że to Ukraińcy. Podchodzą coraz bliżej.
– Nie będziemy się rozdzielać – decyduje matka.
Pod rozłożystym drzewem tulą się do siebie. Franek zamyka oczy. A tamci się zbliżają.
– Idź tam! Zobacz! Gdzie te Lachy? – mówi któryś banderowiec, może dowódca.
Serce wali głośno, a tamci są tak blisko, że przez gałązki widać ich buty. Ukrywający się czują zapach dymu z papierosów. Wstrzymują oddech… Wreszcie Ukraińcy odchodzą. Franek już wie, że im las gęstszy, tym bezpieczniejszy. Klementyna decyduje, że nie ma na co czekać i postanawia iść do Białokrynicy. Tam mieszkają znajomi ojca. Może im pomogą.
Zaczyna padać deszcz. Franek ma przesiąkniętą koszulkę i poranione stopy, ale nie czuje ani zimna, ani bólu. Tylko przerażenie i smutek. Droga do miasta prowadzi między łąkami. Jest noc, ale iść na otwartej przestrzeni strach. Jednak nie mają wyboru. Po kilkunastu minutach widzą na drodze jakąś postać. Nie mają gdzie się schować, a jeśli to banderowiec mogą stracić życie. Mężczyzna zbliża się do nich. Zatrzymują się, ale on nie podnosi nawet głowy. Niczym zjawa przechodzi obok bez słowa. Klementyna stoi przerażona i trzyma Franka za rękę. Patrzą przed siebie, na niebie znów widać łuny. Ruszają dalej przez ciemność między pożarami.