Powstanie Warszawskie: rzeź Woli
Rzeź Woli, do której doszło 5 sierpnia 1944 roku, stanowi największą jednorazową masakrę dokonaną na polu bitwy podczas II wojny światowej. Liczba ofiar śmiertelnych była tak dramatycznie wysoka, bo Niemcy, atakując niewinną ludność stolicy, robili to z premedytacją. Nie była to, jak potem twierdził Heinz Reinefarth, zwykła operacja wojskowa mająca na celu oczyszczenie trasy komunikacyjnej wiodącej przez miasto. Przeciwnie, była to akcja SS, w której chodziło o ukaranie, sterroryzowanie i pozabijanie mieszkańców jednej z dzielnic Warszawy, co miało być straszakiem dla pozostałych. Brutalne unicestwienie życia i własności warszawiaków stanowiło także ostrzeżenie dla tych, którzy mogliby planować ewentualne bunty w okupowanej Europie, by nie śmieli nawet rozważać ataku na swych niemieckich panów.
Wcześnie rano 5 sierpnia zarozumiały i rześki Hans Frank przebywał w swym biurze na Wawelu. Był w pogodnym nastroju. W końcu rozpoczęła się rozprawa z „bandytami” z Warszawy – jego zdaniem, o pięć dni za późno, ale i tak lepsze to było niż nic. O godzinie 8.05 wysłał telegram do ministra Rzeszy Lammersa, przewidując szybkie zwycięstwo: „Nasze oddziały specjalne zaczną działania dziś o godzinie 10.00 w trzech miejscach – stwierdził, myląc się beznadziejnie, co do czasu rozpoczęcia działań. –Możemy być pewni, że powstanie zostanie stłumione w ciągu kilku następnych dni”.
Himmler również był zadowolony. Sprawdzony „pogromca bandytów” Erich von dem Bach zbliżał się już do miasta, a w tym czasie tysiące żołnierzy gromadzono na zachodnich krańcach Woli pod dowództwem generała SS Heinza Reinefartha.
Rzeź Woli – zobacz też:
Reinefarth wyglądał w każdym calu jak kwintesencja oficera SS – miał przenikliwe niebieskie oczy, na twarzy widoczną bliznę po pojedynku i oschły, chociaż dość wysoki głos. Rozpoczął służbę w wojsku w latach dwudziestych we Freikorpsie, zanim w 1932 roku wstąpił do NSDAP. Walczył w Polsce i we Francji, a w 1942 roku znalazł się wśród współpracowników Himmlera (jako generał-major policji). Po zamachu z 20 lipca, gdy okazał niezachwianą lojalność Hitlerowi, dołączył do sztabu wyższego dowódcy SS i Policji w Kraju Warty. 1 sierpnia 1944 roku Himmler awansował go na Gruppenfűhrera SS, co zbiegło się z nowym przydziałem w Warszawie. Von dem Bach był zazdrosny o pozycję Reinefartha i jego bardzo bliską osobistą znajomość z Himmlerem. „Miał zbyt wysoką rangę” – zrzędził po wojnie.
Reinefarth nie był tak pewny jak jego przełożeni, czy czas ataku na Warszawę został odpowiednio wybrany. Do 5 sierpnia nie dotarły jeszcze na miejsce wszystkie oddziały, w mieście panował chaos, więc Reinefarth radził zaczekać do następnego dnia. Ale generał von Vormann z 9. armii nalegał, by atak rozpocząć natychmiast, bo słyszał, że Sowieci ominęli Pragę i kierują się na południe, co groziło pogorszeniem się sytuacji na przyczółku magnuszewskim. Bardzo mu zależało na utrzymaniu swobodnego połączenia z zachodu na wschód przez Warszawę. To właśnie von Vormann wydał rozkaz ataku na Warszawę 5 sierpnia.
Uderzenie rozpoczęło się od zachodu z dwóch stron, a jego celem było przejście przez zewnętrzne dzielnice Warszawy i dotarcie do Wisły w ciągu dwóch dni. Brygada SS-RONA Kamińskiego miała nacierać z Ochoty wzdłuż Alej Jerozolimskich do mostu Poniatowskiego, licząca zaś 4000 żołnierzy Grupa Bojowa (Kampfgruppe) Reinefartha miała zdobyć Wolę i przejść przez plac Piłsudskiego do mostu Kierbedzia. Reinefarth podzielił swe siły na trzy części – pierwsza pod dowództwem pułkownika Schmidta działała na północy, druga pod dowództwem majora Recka w centrum i trzecia dowodzona przez Oskara Dirlewangera na południu. We wczesnych godzinach rannych tej soboty Grupa Bojowa koncentrowała się w zachodniej części Woli. Większość warszawiaków obudziła się tego słonecznego poranka z nadzieją, że nadchodzą Sowieci i że ich gehenna zaraz się skończy. Te nadzieje wkrótce rozwiały się, i to tak, że 5 sierpnia okazał się jednym z najstraszniejszych dni II wojny światowej.
Rozkazy Reinefartha były jasne. Według von dem Bacha, miał on otrzymać instrukcje osobiście od Himmlera. Brzmiały one: 1. Schwytani powstańcy mają zostać zabici bez względu na to, czy walczą zgodnie z zasadami konwencji haskiej, czy nie; 2. Ludność, niebiorąca udziału w walce, kobiety i dzieci, ma także zostać zabita; 3. Całe miasto ma zostać zrównane z ziemią, to znaczy domy, ulice, urzędy – wszystko, co się znajduje w mieście.
Reinefarth zapewnił swym oddziałom psychologiczne przygotowanie do wykonania tego zadania. Gdy żołnierze przybyli do Warszawy, opowiadano im o niewinnych Niemcach, którzy zostali zaatakowani i pozabijani przez „bandytów”. Dowódca poinformował ich, że to mieszkańcy miasta rozpoczęli walkę i ściągnęli na siebie działania odwetowe. Sączono im zaciekłą nienawiść, tak by nawet dzieci postrzegano jako „winne”. Żołnierzom powiedziano, że ich wrogiem jest cała ludność, bo wszyscy ponoszą odpowiedzialność. To przesłanie było powszechne: gazeta „Völkischer Beobachter” twierdziła, że warszawiacy stosują „podstępny” sposób walki, bo są ubrani „częściowo w niemieckie mundury, by zmylić żołnierzy i siać chaos”. Nie wspominano, że Polacy noszą je tylko dlatego, że nie pozwolono im mieć własnych. „Ponieważ postępują w sposób niezgodny z prawem międzynarodowym, są wyjęci spod prawa”. Teoria odpowiedzialności zbiorowej mocno się ugruntowała i wielu warszawiakom tuż przed śmiercią mówiono, że zasłużyli na taką karę.
Mimo wszystko nawet Niemcy odczuwali poważne zakłopotanie, próbując usprawiedliwić swoje czyny. Dirlewanger powiedział doktorowi Kubicy w Szpitalu św. Stanisława przy ulicy Wolskiej, że chociaż to, jak Niemcy postępują w Warszawie wobec ludności cywilnej, budzi gniew Polaków, nie mają oni racji, bo „to jest niczym, w porównaniu z tym, co się działo w Rosji, gdzie jego żołnierze nie pozostawiali po sobie żywego człowieka”. Pewien niemiecki żołnierz krzyczał na młodą dziewczynę, tuż przed jej zabiciem: „Niemieckie kobiety i dzieci umierają przez takich jak ty, więc także musisz umrzeć!”. Grupa cywilów zmuszonych do oczekiwania na egzekucję w magazynie była uciszana przez żołnierza SS, który strzelał z pistoletu w powietrze i krzyczał po polsku: „Wszyscy jesteście bandytami! Zaatakowaliście Rzeszę, chociaż Hitler próbował ochronić was przez bolszewizmem!”. Innym przekazywano prostszy komunikat. Kiedy dr Joanna Kryńska szła, jak sądziła, na śmierć, lekarz z otoczenia Reinefartha, major Hartlieb, powiedział jej: „Jest rozkaz Himmlera, by zlikwidować wszystkich Polaków w Warszawie, bez względu na wiek i płeć, a Warszawa ma być zrównana z ziemią, by pokazać reszcie Europy, co powoduje powstanie przeciwko Niemcom”. Żaden z dowódców nie zadawał sobie pytania, dlaczego pod koniec wojny Niemcy ponownie znaleźli się w polskiej stolicy, i to bynajmniej nie po to, by oczyścić trasy komunikacyjne dla swych oddziałów ze wschodu, lecz by unicestwić ludność Warszawy, a samo miasto wymazać z map.
Tekst pochodzi z książki „Warszawa 1944. Tragiczne powstanie”:
Przeciwnie, w postawie Niemców widać było rozczulanie się nad sobą, a żołnierze byli źli, że Polacy „zmuszają” ich do takiego postępowania. Kiedy dr Manteuffel 5 sierpnia został wysłany do prowizorycznego szpitala na Woli, pewien lekarz wojskowy w średnim wieku, wysoki jasny blondyn, mający ładną, poważną twarzą, spytał go: „Drogi kolego, po co to wszystko robicie, kiedy wojna już prawie się skończyła?”. Natomiast Reiner Stahel nie miał złudzeń. Podczas pobytu w niewoli w Moskwie w 1945 roku pisał: „Chcę jednak oświadczyć, że odpowiedzialność za cierpienia zadane ludności Warszawy spoczywa nie tylko na nas, Niemcach, lecz także na dowódcach Armii Krajowej, którzy dla osiągnięcia swoich egoistycznych celów rzucili ludność Warszawy do walki skazanej z góry na klęskę”. Później dopisał zdanie: „Nie mogłem powstrzymać represji stosowanych przez niemieckich żołnierzy wobec polskich cywilów”. Problem jednak polegał na tym, że wcale nie chciał ich powstrzymać, bo stanowiły one część całego planu działania.
Do tłumienia Powstania Niemcy wybrali obcojęzyczne kolaboranckie formacje wojskowe, które okazały się szczególnie wrogie w stosunku do Polaków. Podczas procesu w Norymberdze Ernst Rode [generał-major Waffen SS, szef sztabu von dem Bacha – ZK], przyznał, że także oddziały SS i policji zostały celowo wykorzystane do walki z powstańcami i wykonania „brudnej roboty”, by chronić Wehrmacht przed takimi zadaniami. Posłużono się „ludźmi Dirlewangera i ochotnikami wschodnimi dla oszczędzenia cennej krwi niemieckiej”. Zostało to potwierdzone w rozkazie do H. Geb- Mitte z Grupy Armii „Środek”.
Ze swej strony Reinefarth podchodził do problemu z chłodną logiką: „Było jasne, gdy przybyłem do Warszawy, że rozkazy stłumienia powstania w ciągu 48 godzin są niemożliwe do wykonania, ponieważ cała ludność była zum Kampf gerustet (uzbrojona do walki)”. Później twierdził, że jedynymi jego działaniami była „walka o uwolnienie jednej czy dwóch ulic, dochodzących do Wisły”, czyli arterii komunikacyjnej biegnącej z zachodu na wschód, stanowiącej fragment liczącej 2000 kilometrów trasy z Berlina do Moskwy. Nie wspomniał o specjalnych rozkazach, jakie otrzymał od Himmlera w pierwszych dniach sierpnia.
Niemiecki oficer sztabowy Hans Thieme, profesor prawa i kapitan pełniący służbę w oddziale wywiadowczym 203. dywizji, został 2 sierpnia przydzielony do pułkownika Schmidta z 608. Sicherheitsregiment – pułku dowodzonego przez Reinefartha i widział go w akcji podczas Powstania. Uważał Reinefartha za z gruntu złego człowieka. Przede wszystkim był on technokratą, mężczyzną eleganckim, wyrafinowanym i przystojnym, ale zupełnie pozbawionym wyrzutów sumienia wobec zabijanych przez siebie ludzi. Kiedy zetknął się z setkami warszawiaków prowadzonych na śmierć, był zły, bo stanęli mu na drodze, ale nie przyszło mu do głowy, by przerwać zabijanie. To właśnie Reinefarth, ten „elegancki oficer z Krzyżem Rycerskim i uprzejmym sposobem bycia, powiedział całkiem spokojnie, wzruszając ramionami: „Patrzcie, panowie, ci uciekinierzy to nasz największy problem! Nie mam tyle amunicji, aby ich wszystkich położyć trupem”.
Zobacz też:
- Narodowe Siły Zbrojne w Powstaniu Warszawskim
- Piotr Zychowicz: podczas wojny rząd lekkomyślnie szafował polską krwią!
Akcja rozpoczęła się o godzinie 7.00 rano i stanowiła prawdziwą orgię przemocy. Ogień artyleryjski i wybuchy rozdarły powietrze, a niemieckie oddziały nacierały ulicą Wolską, w terminologii okupanta – Litzmannstadtstrasse. Thieme wspominał: „W końcu ruszyliśmy do nieszczęsnego miasta. Policjanci zablokowali drogi dojazdowe i tylko wojsko było wpuszczane do miasta. Słyszeliśmy już, że dzieją się tu okropne rzeczy, i te ciągłe detonacje, widoczne wszędzie pożary – wszystko to miało swoją wymowę”. Sicherheitsregiment pułkownika Schmidta ruszył w kierunku cmentarzy w północnej części Woli. Trzy zmotoryzowane kompanie policji wkroczyły na południe od nich, dwa bataliony zaś z Grupy Szturmowej Dirlewangera i batalion azerbejdżański posuwały się wzdłuż ulicy Wolskiej. Niemcy zajęli 4 kilometry kwadratowe na Woli z blokami mieszkalnymi, fabrykami, warsztatami, zajezdnią tramwajową, dziesiątkami stajni i wielkimi cmentarzami katolickim, żydowskim, ewangelickim i kalwińskim. Byli ponaglani przez swych dowódców: Scheller! Los!
Młody żołnierz Wehrmachtu Martin Schenk wspominał pierwsze chwile walki: „Kiedy weszliśmy do Warszawy, Polacy strzelali, ale byli niewidoczni”. Mimo niebezpieczeństwa, dostał rozkaz posuwania się naprzód. „Wskoczyliśmy przez wybite okno domu i zobaczyliśmy leżących martwych kobietę i mężczyznę. Dostali strzały w czoło”. Kiedy zaatakowali pierwsze budynki, zobaczyli „cywilów leżących wszędzie, kobiety i dzieci, wszyscy zabici strzałami w głowę”. Część batalionu Schenka wdarła się na polskie pozycje; podczas ataku zginęło wielu jego kolegów i kilka ciężarówek zostało spalonych. „Część z nas do tego momentu wierzyła w zwycięstwo. Było trochę fanatyków, młodych chłopaków z Hitlerjugend, ale zostali wystrzelani jak zające”. Jednak ludzie tacy jak Schenk nie mieli innego wyboru poza walką: „Musiałem zabijać, bo inaczej sam byłbym zabity. Nigdy tego nie zapomnę. Niełatwo strzelać do kogoś czy zabić kogoś z bliska. W Warszawie walczyliśmy twarzą w twarz w domach, piwnicach i kanałach. To było piekło” – wspominał.
Atak był szokiem dla cywilów na Woli; gdy zaczął się ostrzał, początkowo naprawdę myśleli, że zwiastuje on początek sowieckiej ofensywy. Wszystko szybko się wyjaśniło i przerażeni mieszkańcy obserwowali, jak dom po domu jest okrążany i niszczony. Dwunastolatek Jerzy Jankowski był w mieszkaniu z matką i dwójką rodzeństwa, gdy Niemcy przyszli do domu w sąsiedztwie. „Widok był przerażający. Sparaliżował nas strach i nie mogliśmy oddychać. Kilkunastu żołnierzy wbiegło do budynku i zaczęło plądrować. Potem oddali strzały i krzyczeli: Raus! Wychodzicie skorej! Schnell! Wszyscy mieszkańcy tego domu pobiegli do wyjścia, gdzie ponownie usłyszeli rozkazy: Hände hoch! Ruki wwierch! Pod stienku! Ustawiono ich pod ścianą od ulicy; ludzie stali twarzą do muru i trzymali ręce w górze. Oddział szturmowy stał kilka metrów dalej z karabinami maszynowymi w garści. Ludzie zaczęli krzyczeć: „Litości!”. Horror narastał. Przez chwilę była cisza, dobiegał tylko dźwięk przeładowywanej broni. Potem zostali rozstrzelani”.
Tekst pochodzi z książki „Warszawa 1944. Tragiczne powstanie”:
Garstka żołnierzy AK próbowała w miarę możliwości bronić dzielnicy, wykorzystując strzelców wyborowych i używając koktajli Mołotowa, ale największe polskie siły zostały skoncentrowane w pobliżu cmentarzy na północ od terenu objętego niemieckim atakiem, gdzie Polacy byli słabi. Jednostki SS wdarły się na Wolę na głębokość około 2000 metrów, zanim natknęły się na niewielką barykadę wzniesioną przez członków PPS.
Było strasznie gorąco. „Podczas mego pobytu w Warszawie nie spadła ani jedna kropla deszczu” – wspominał pewien Niemiec. W tym czasie jednak nie sposób było zobaczyć słońce. Płomienie, dym i kurz przesłaniały niebo, a „żar bijący z płonących domów czynił posuwanie się naprzód właściwie niemożliwym, wiatr przynosił kłęby gryzącego dymu, który przysłaniał wszystko”. Słychać było odgłosy wybuchów i krzyki. W tym samym czasie von Vormann, współdziałający z generałem Luftwaffe von Grimem rozkazał 1. dywizji lotniczej zrzucać bomby zapalające na teren dzielnicy. Płomienie wypełzały z okien i pełzały ponad domami, całe ulice wkrótce stanęły w ogniu.
Przerażeni cywile nie mieli dokąd uciec. Wielu ukryło się w piwnicach lub próbowało znaleźć schronienie na podwórkach czy w garażach, ale gdy okrążali je Niemcy, i tak byli skazani na śmierć. W bramy, drzwi czy okna wtykano karabiny z okrzykiem Raus! Raus! Gromadzono mieszkańców na podwórkach i kazano stawać w szeregu pod najbliższą ścianą, a potem ich zabijano. Niemcy wrzucali granaty do piwnic, zabijając tych, którzy nie wyszli, a potem podpalali budynki. Strzelano do tych, którzy próbowali uciec. Strach, męczarnia, ludzkie cierpienie ogarniające dom po domu były porażające. Dzieci widziały na własne oczy śmierć swych rodziców, zanim same zginęły w płomieniach; ludzie byli poniżani i bici przed rozstrzelaniem, jakby obwiniano ich za los, jaki ich spotkał. Dziesiątki budynków uległy zniszczeniu, setki cywilów zginęły w płomieniach lub zostały zabite. „Cała Warszawa płonie – 5 sierpnia oświadczył z dumą gubernator dystryktu Fischer. – Palenie domów jest najlepszą metodą likwidacji powstańców”.
Istnieje tendencja do spoglądania na tego typu wydarzenia historyczne w cyniczny sposób. Nadal pokutuje wspomnienie propagandy dotyczącej niemieckich okrucieństw, rzekomo popełnionych w Belgii podczas I wojny światowej, a także przekonanie, że naoczni świadkowie przesadzają lub coś źle zapamiętali. Jednak w tym przypadku dowody są przytłaczające. Mieszkańców Woli zabijano systematycznie wzdłuż ulic: Wolskiej, Górczewskiej, Płockiej i innych, wyznaczając zbroczone krwią linie na terenie dzielnicy. Pośpieszne masowe rozstrzeliwania przeżyło wystarczająco wielu świadków, by móc o nich zeznawać przed trybunałem [Najwyższy Trybunał Narodowy, działał w latach 1946–1948 – ZK] do spraw zbrodni wojennych w Warszawie. Ale najstraszniejszy dowód zachował się nieopodal parku Sowińskiego na Woli, gdzie [na utworzonym pod koniec 1945 roku Cmentarzu Powstańców – ZK) spoczywa około 12 000 kilogramów ludzkich popiołów – tylko to pozostało z 40 000 mieszkańców tego niewielkiego obszaru, zabitych w pierwszym tygodniu sierpnia 1944 roku.
Powstanie Warszawskie wyróżnia spośród innych konfliktów nie tyle fakt, że ludzie byli mordowani tysiącami, ale bestialstwo towarzyszące tym zbrodniom. Ono sprawia, że tak trudno o nich wspominać. Moralność została postawiona na głowie. Sadyści mogli robić, co im się podobało, a im bardziej okrutnie się zachowywali, tym bardziej Himmler ich chwalił. Ludzkie życie stało się zupełnie bez znaczenia. Ofiary były gwałcone i mordowane w sposób, który miał je jak najbardziej poniżyć i pomniejszyć. 5 sierpnia Niemcy atakowali wszystko i każdego, kto stanął im na drodze. Nikogo nie oszczędzono.
AK próbowała stawiać opór. Stanisław Jankowski, „Agaton”, podczas pierwszej fali ataku był przy ulicy Górczewskiej i poszedł na górę do pokoju, by zluzować pewnego żołnierza. Człowiek ten nic nie słyszał, bo został ogłuszony strzałami. „Agaton” szturchnął go w ramię, powstaniec odwrócił się, ukazując szarą od kurzu twarz i przekrwione oczy. „Wskazuje na dom naprzeciwko. Niemcy – wrzeszczy”. „Agaton” otrzymał karabin i oddał pierwsze strzały w Powstaniu. „Widzę, jak Niemcy pojedynczo przebiegają za płotem przez niewielki ogródek po drugiej stronie ulicy. Nie przypuszczałem, że są tak blisko. Strzelam już spokojnie”. Zdawał sobie dobrze sprawę, że mają mało amunicji. „Powtarzam sobie, że wolno mi strzelać tylko do celów widocznych i pewnych”. Stefan Talikowski wspominał próby obrony podjęte przez mieszkańców jego kamienicy: „Na środku naszego podwórza zerwaliśmy kawał asfaltu i zakopujemy do połowy butelki z benzyną na czołgi. W ciągu jednego dnia przygotowaliśmy ich sześćdziesiąt sztuk... W domu naszym ulokowało się dowództwo oddziału AK z Batalionu «Chrobry» (kpt. «Sosna»)”. AK przeprowadziła kontratak na plac Opolski i w okolicach ulicy Górczewskiej i Chłodnej. Walczyły tam bataliony: „Czata”, „Miotła” i „Hala” [kapitana Wacława Stykowskiego – ZK], ale szybko zostały zmuszone do wycofania się.
Niemcy zaczęli posuwać się w głąb Woli, na obszary gęsto zabudowane robotniczymi czynszówkami oraz niewielkimi i średnimi fabrykami. Potężne kamienice z czerwonej cegły przy ulicy Górczewskiej 15 zostały wzniesione na przełomie wieków przez przedsiębiorcę i filantropa Hipolita Wawelberga jako jedno z pierwszych osiedli spółdzielczych w mieście. Jego celem było stworzenie prawdziwej, mocno powiązanej wspólnoty mieszkaniowej, dysponującej własną szkołą i łaźniami, i to mu się udało. Oddziały niemieckie w kilka minut okrążyły budynki i zablokowały bramy wejściowe. Żołnierze wrzucili granaty do obszernych piwnic i cały wielki kompleks gmachów stanął w ogniu. Znajdujący się w środku mieszkańcy ledwie zdążyli pomyśleć. Ci odcięci na górnych piętrach próbowali skakać, szukając ratunku: „Ludzie płonęli żywcem, ogarniały ich płomienie i biegli do okien. Nikt na górze nie mógł uciec przed ogniem; wszyscy się spalili”. Osoby znajdujące się na parterze próbowały dotrzeć do drzwi, ale były tam natychmiast zabijane strzałami: „Główne wejście było pełne ciał tych, którzy usiłowali uciec przed płomieniami – wspominał pewien świadek. – Widziałam wśród nich kobiety z niemowlętami przy piersi”. Mieszkający obok ludzie słyszeli wołanie o pomoc i krzyki umierających, ale nie mogli nic dla nich zrobić.
Wolę opanował paniczny strach, a jej mieszkańcy rozpaczliwie próbowali uciec do innych dzielnic. Kolejnymi budynkami opanowanymi przez wroga były kamienice Hankiewicza przy ulicy Wolskiej 105–109. Zostały okrążone przez jednostki SS, esesmani wrzucali tam granaty i „biały proszek zapalający, który przywieźli z sobą w dużych torbach. Wszyscy spłonęli żywcem lub zostali zabici przez granaty. Nikt nie mógł uciec”. Obrażenia spowodowane przez ogień były szczególnie groźne. Około trzydziestoosobowa grupa kobiet i mężczyzn obsypanych substancją zapalającą tłoczyła się na ulicy. „Ich ubrania natychmiast stanęły w ogniu, zwłaszcza letnie suknie kobiet, i kilka z nich nie mogło już iść dalej. Ich cierpienia były straszne, niektóre miały wypalone oczy, ciała innych były niemal całe otwartą raną”.
Tekst pochodzi z książki „Warszawa 1944. Tragiczne powstanie”:
Budynek po budynku, piwnica po piwnicy były w ten sposób na siłę otwierane i wszystkich – matki z dziećmi, stare kobiety, maluchy, nastolatki – wypychano na zewnątrz przed oczekujące oddziały. „Mieszkałam przy ulicy Wolskiej 132; wpadła do naszego domu grupa żołnierzy niemieckich – wspominała pewna młoda matka. – Wyszliśmy na ulicę Wolską... Zobaczyłam leżące zwłoki mężczyzn, kobiet i dzieci rozrzucone pojedynczo i grupami, jedne na drugich. Byli to rozstrzelani mieszkańcy domów przy ulicy Wolskiej 128 i 129. W chwili gdy nasza grupa podeszła do miejsca, gdzie leżały trupy, żołnierze niemieccy stojący na ulicy Wolskiej przy szynach tramwajowych dali do nas salwę z karabinów... Gdy żandarm zastrzelił mojego synka, jego krew ściekała na mnie i zapewne dlatego uważano mnie za zmarłą”.
Pewien mężczyzna obserwował z okna, jak Niemcy zgromadzili cywilów z piwnic domu przy ulicy Płockiej 28 i rozstrzelali ich na podwórku z karabinu maszynowego. „Widziałem zza płotu wzniesione ręce kilkunastu osób, które po seryjnym strzale opadły”. W tym samym czasie Stefan Talikowski obserwował żołnierzy grabiących domy: „Niemcy plądrowali mieszkania, niektórzy byli pijani i ci właśnie z dzikim wyrazem twarzy i pistoletami maszynowymi w garści zachowywali się krzykliwie... Ten niósł talerz jajek, tamten przewiesił sobie na szyi kiełbasę, jeszcze inny znalazł butelkę wina i obtrącił szyjkę butelki i pił z kompanami...”.
Piętnastoletni Ryszard Piekarek z grupą innych osób ukrywał się w piwnicy domu przy ulicy Wawelberga, gdy usłyszał głosy Niemców dobiegające z parteru. Wszyscy zamarli. Szyby w piwnicznych okienkach zostały wybite i wrzucono w tłum granaty. Gdy wybuchły, odłamki wbiły się w ludzkie ciała, a część odbiła się rykoszetem od ścian. Ranni krzykiem prosili o pomoc, a tłum pchał się do wyjścia, depcząc ciała przyjaciół, sąsiadów i członków rodziny. Po wyjściu z piwnic zostali ustawieni blisko bramy wyjściowej. „Pijani Ukraińcy w mundurach esesmanów stali przy każdej klatce schodowej i na podwórzu; mieli pozawijane rękawy... każdy miał granaty i broń automatyczną, wymyślali, bili i strzelali do ludzi. Ustawili nas w podwójny szpaler i popędzili na drugie podwórze... Leżało tam około 50–60 zabitych osób w kałużach świeżej krwi. Były to osoby cywilne – mężczyźni, kobiety i dzieci. Obok nich leżały różne tobołki i walizki... Rozpoznałem powszechnie szanowanego dozorcę naszych domów”. Kobieta z małym dzieckiem schyliła się, by podnieść jedną z walizek, w której były jej oszczędności. „Ukrainiec o mongolskich rysach twarzy, z odznakami SS na mundurze, oddał do niej serię strzałów z automatu, zabijając kobietę i dziecko. Gdy rzucała się kurczowo w agonii, ten sam Ukrainiec odciągnął ją za włosy na bok. Nawet po śmierci nie wypuściła z rąk dziecka. On szerzej otworzył walizkę z pieniędzmi, robiąc zapraszający ruch w kierunku innych żołnierzy. Wszyscy głośno rechotali”.
Piotr Dolny wspominał, że był w swego rodzaju transie, gdy SS przyszło do jego mieszkania przy ulicy Młynarskiej. „Kazali nam podnieść ręce do góry, po czym jeden z esesmanów, młody człowiek lat około trzydziestu, chodził wzdłuż szeregu i każdemu ze stojących z podniesionymi rękoma strzelał w tył głowy. Stałem przedostatni w szeregu, padłem i straciłem przytomność na sześć godzin co najmniej”. Kula przeszła mu przez szczękę. Był jedyny, który przeżył tę egzekucję.
Zobacz też:
Zabijanie trwało przez cały ranek. Pewien ksiądz katolicki obserwował przez okno, jak tuż przed południem Niemcy zajmują dom po przeciwnej stronie ulicy. „Rozstrzelali wszystkich mieszkańców na chodniku przed budynkiem, przypuszczam, że było to 60–100 osób”. Bogdan Duda, portier ze Szpitala Wolskiego, został zatrzymany w swoim mieszkaniu przy ulicy Wolskiej 11. „Zabierali Niemcy od nas portfele, zegarki, pieniądze i biżuterię. Mnie w bramie Ukrainiec zapytał o zegarek, gdy powiedziałem, że nie mam, zostałem uderzony w twarz tak silnie, aż się przewróciłem”. Został zaprowadzony na podwórko przy ulicy Krochmalnej 90, gdzie rzędem leżało około 20 ciał niedawno pomordowanych osób. „Nas było około czternastu. Ustawili nas koło trupów obok parkanu rzędem twarzą do bramy, naprzeciw nas czterech żołnierzy... Z chwilą salwy upadłem, pomimo że nie trafiła mnie żadna kula, leżałem na boku, oparty byłem o dwa sąsiednie trupy i obryzgany mózgiem i krwią jednego z nich. Po salwie podoficer zaczął chodzić koło zamordowanych, słyszałem, jak strzelał z karabinu, by dobijać rannych i przy tym mówił po ukraińsku i niemiecku... Stał koło moich nóg i strzelał do mojego sąsiada, obok którego leżałem, widocznie uważał, że i we mnie (kula) trafiła”. Dr Joanna Kryńska zapamiętała „przed każdym domem pijanych Niemców, ulica była usłana trupami. Nie wchodząc do ulicy Bema... pod czerwonym murem widziałam grupę około stu pięćdziesięciu osób, w tym przeważnie kobiety i dzieci, ustawionych gromadą... Przechodząc, słyszałam salwy. Po kilku godzinach, wracając, widziałam w tym miejscu leżące zwłoki”.
Panował bezwzględny terror. Jan Grabowski wspominał egzekucję dokonaną przez niemieckich żandarmów na wszystkich kowalach mieszkających przy ulicy Wolskiej 124. Jego kamienica miała być opróżniona jako następna. „Grupa z naszego domu liczyła około pięciuset osób. Kiedy tam dotarłem z rodziną, wszyscy ludzie już leżeli na ziemi... Niemcy zaczęli strzelać z karabinu maszynowego i pistoletów i rzucać granaty w tłum leżących tam ludzi”. Co pół godziny przyprowadzano kolejną grupę osób, a cała ta operacja trwała sześć godzin. „Żandarm przechodził obok mnie trzykrotnie. Nie byłem ranny, ale moja żona i dzieci zostały zamordowane. Słyszałem, jak żandarm wydał rozkaz zabicia mojego pięcioletniego synka, który płakał. Usłyszałem strzał i dziecko zamilkło”.
Mordowanie na taką skalę pochłaniało dużo czasu i energii, w południe Reinefarth zdał sobie sprawę, że zabijanie cywilów w domach i piwnicach opóźnia jego działania. Uznał, że będzie bardziej wydajnie, gdy zostaną zebrani w dużych grupach dalej od linii frontu i pozabijani w bardziej zorganizowany sposób.
Mniej więcej do godziny 13.00 wybrano kilka miejsc do przeprowadzania egzekucji. Na co dzień były to fragmenty przemysłowego krajobrazu Woli: zajezdnia tramwajowa przy ulicy Młynarskiej, fabryka makaronów przy Wolskiej 60, wiadukt kolejowy na wysokości ulicy Górczewskiej 15, park Sowińskiego, fabryki Franaszka i „Ursus” wraz z odlewniami przy ulicy Wolskiej 122–124. Teraz ich nazwy na zawsze miały zostać powiązane z masakrą dokonaną na niewinnej ludności cywilnej.
Tekst pochodzi z książki „Warszawa 1944. Tragiczne powstanie”:
Metoda była nadzwyczaj prosta. Zaszokowani i przerażeni mieszkańcy byli wypędzani ze swych domów i wyprowadzani pod bronią do hali fabrycznej lub na podwórze, gdzie ich otaczano ze wszystkich stron, bez możliwości ucieczki. Kiedy Niemcy byli gotowi, dzielili cywilów na grupy po około pięćdziesięciu osób i prowadzili na miejsce egzekucji. Tam ich rozstrzeliwano. Hans Thieme pamiętał, że niektórzy żołnierze byli podekscytowani tymi morderstwami, szukali okazji, by dotrzeć do miejsc straceń i wziąć udział w rozstrzeliwaniu. Robili także pamiątkowe zdjęcia do albumów.
Okolice wiaduktu przy Górczewskiej 15 były wykorzystane tak jako jedne z pierwszych. Ofiary spędzono do pobliskiej fabryki, obrabowano z biżuterii i wszelkich cennych rzeczy, ustawiono grupami i wyprowadzano w stronę wiaduktu co pół godziny. Górczewska jest szeroką ulicą, przez środek której wiodły wówczas tory tramwajowe, tam ustawiono karabiny maszynowe. Ofiary spychano w kierunku północnym, ku stromemu nasypowi i zabijano. Aleksandra Kreczkiewicz wspominała: „Byliśmy stłoczeni razem. Stałam na skraju grupy, a obok, w odległości jakichś pięciu metrów, nasi oprawcy spokojnie przygotowywali się do strzelania z broni maszynowej, podczas gdy inni robili zdjęcia. Rozległa się salwa, a potem krzyki i jęki. Poczułam, że jestem ranna i straciłam przytomność. Po jakimś czasie odzyskałam zmysły. Słyszałam, jak wykańczają rannych, nie ruszałam się, udając martwą. Zostawili jednego Niemca na warcie. Mordercy podpalali sąsiednie domy, duże i małe. Żar mnie parzył, dym dusił, a moja sukienka zaczęła się palić. Próbowałam ostrożnie zdusić płomienie”. Udało jej się wyślizgnąć i ukryć; większość osób z jej grupy zginęła.
Jednym z najstraszniejszych aspektów tych egzekucji było to, że ofiary musiały stać obok, a czasem nawet stąpać po zwłokach osób zamordowanych przed nimi. Gdy ludzie zbliżali się do stosów trupów, zdawali sobie sprawę, co ich czeka, i wpadali w panikę. Rodzice błagali esesmanów, by pozwolili ich dzieciom odejść, inni próbowali się obejmować na pożegnanie, ale na ogół lufa karabinu ich rozdzielała. Gdy Ryszard Piekarek dotarł do wiaduktu, osłabł na widok tego, co zobaczył, a jednocześnie zrozumiał, że nie może nic zrobić. „Zobaczyłem trzystu lub czterystu pomordowanych cywilów, leżących na stercie o wysokości ponad jednego metra, a obok gęstą warstwę zakrzepłej krwi”. Tylko on przeżył z grupy kolejnych 50 rozstrzeliwanych osób.
Zobacz też:
W parku Sowińskiego stoi dziś 177 betonowych płyt z nazwiskami niektórych ofiar masakry na Woli. Na jednej z nich jest wymieniona trójka dzieci: Wiesław, Ludmiła i Lech Lurie. Miały jedenaście, sześć i trzy lata. W 1957 roku kobieta w średnim wieku w szalu na głowie i okularach przeciwsłonecznych udzielała wywiadu w Telewizji Polskiej. Można powiedzieć, niezależnie od czarno-białego obrazu, że jej twarz była przedwcześnie postarzała. Jej głos, napięty ze wzruszenia, brzmiał nienaturalnie chrapliwie. Wanda Lurie mówiła szybko, prawie jakby sama nie chciała słyszeć własnej wypowiedzi, ale nawet tych kilka słów porażało: „Zostałam zabrana do fabryki «Ursus» z trojgiem dzieci – zaczęła. – Strzelili każdemu dziecku w głowę z rewolweru. Byłam w zaawansowanej ciąży. Leżałam pośród ciał przez trzy dni w kałuży krwi. – Potem przerwała: – Nie mogę mówić...”.
Jedenaście lat wcześniej Wanda Lurie zeznawała przed Główną Komisją Badania Zbrodni Niemieckich w Polsce na temat masakry w fabryce. Była jedną z kilku osób, które ją przeżyły. Jej zeznania stanowiły świadectwo losu ponad 5000 ludzi zabitych na posępnym dziedzińcu fabryki. Mąż Wandy wyjechał, a ona była sama z trojgiem małych dzieci, gdy Niemcy 5 sierpnia 1944 roku wkroczyli na ulicę Wawelberga. Jej kamienica została opróżniona, a mieszkańców pognano w kierunku fabryki „Ursus” [filia przy ulicy Wolskiej – ZK]. Stali przed wejściem otoczonym przez uzbrojonych strażników. Z tłumu zabierano do środka grupy ludzi, a Wanda słyszała dobiegające stamtąd krzyki i błagania. Cofnęła się, mając nadzieję, że nie będą strzelać do kobiety w zaawansowanej ciąży, ale gdy zbliżyła się do bramy, zrozumiała, że sytuacja jest beznadziejna. „Nie było szansy na ocalenie – powiedziała. – W naszej grupie było około dwudziestu osób, głównie dzieci w wieku od dziesięciu do dwunastu lat; często bez rodziców”. Siłą podzielono je na czteroosobowe grupki i popchnięto w kierunku stosu ciał. Wanda rozpoznała leżących tam martwych przyjaciół i sąsiadów. Miała przy sobie trochę złota i próbowała się wykupić, ale chociaż ukraiński strażnik zdawał się być skłonny ją wypuścić, niemiecki nadzorca pilnujący egzekucji nie chciał o tym słyszeć. „Zaczęłam go błagać o życie dzieci i moje, mówiłam coś o honorze oficera. Odepchnął mnie jednak tak, że się przewróciłam. Uderzył też i pchnął mojego starszego synka, wołając: prędzej, prędzej, ty polski bandyto! Podeszłam więc w ostatniej czwórce razem z trojgiem dzieci do miejsca egzekucji, trzymając prawą ręką dwie rączki młodszych dzieci, a lewą rączkę starszego synka. Dzieci szły, płacząc i modląc się. Starszy, widząc zabitych, wołał, że i nas zabiją. Pierwszy strzał dosięgnął jego, drugi mnie, a następne dwa zabiły dwoje młodszych dzieci. Przewróciłam się na prawy bok. Strzał oddany do mnie nie był śmiertelny. Kula trafiła w kark z prawej strony i wyszła przez lewy policzek. Wraz z kulą wyplułam kilka zębów. Czułam odrętwienie lewej części głowy i ciała. Byłam jednak przytomna i leżąc wśród trupów widziałam prawie wszystko, co działo się dokoła. Obserwowałam dalsze egzekucje... i tak grupa za grupą rozstrzeliwali aż do późnego wieczoru”.
Wanda Lurie leżała tam, podczas gdy Niemcy „chodzili po trupach, kopali, przewracali, dobijali żyjących, rabowali kosztowności”. Zabrali jej zegarek. Zauważyła, że nie dotykali zwłok gołymi rękami, tylko owijali je jakimiś szmatami. Cały czas pili wódkę i śpiewali.
Następnego dnia egzekucje ustały, ale Niemcy przyszli z psami. „Biegali po trupach, sprawdzali, czy kto nie żyje... Trzeciego dnia poczułam, że dziecko, którego oczekiwałam, żyje. To dodało mi energii i podsunęło myśl o ratunku. Zaczęłam myśleć i badać możliwości ocalenia”. Zdołała wydostać się spod zwłok i krwi w chwili, gdy Niemcy odeszli, i ukryła się w piwnicy. W końcu znalazła się w obozie przejściowym w Pruszkowie. Jej syn Mścisław urodził się 20 sierpnia 1944 roku i teraz aktywnie działa na rzecz godnego upamiętnienia tych, którzy, jak jego rodzeństwo, zginęli podczas masakry na Woli. Gdy rzeź w fabryce „Ursus” się skończyła „cały dziedziniec, mający około 50 metrów kwadratowych był tak gęsto utkany trupami, że nie można było chodzić, nie następując na nie. Połowa były to kobiety z dziećmi, często niemowlętami. Wszystkie ciała nosiły ślady rabunku”. Konieczność uporania się z tak wielką liczbą zwłok była strasznym zadaniem. Matthias Schenk wspominał, że „kiedy podpalasz ciała, słyszysz odgłosy, jakby jęki, i wtedy myślałem, że ci ludzie nadal żyją. A to wszystko sprawiały muchy i owady”.
Tekst pochodzi z książki „Warszawa 1944. Tragiczne powstanie”:
Tego dnia na Woli doszło do wielu innych egzekucji. Karabin maszynowy był na przykład ustawiony na dziedzińcu fabryki makaronu przy ulicy Wolskiej 60, gdzie spędzono i rozstrzelano setki cywilów. Ponad tysiąc osób zamordowano w parku Sowińskiego. Wacława Szlacheta została tam zagnana i ustawiona obok bramy przy ogrodzeniu. Niemcy przyszykowali trzy karabiny maszynowe. „Strzelali do nas. Przewróciłam się na ziemię. Nie byłam ranna. Ciała upadły mi na nogi. Moja najmłodsza córka Alina, leżąca obok mnie, także jeszcze żyła. Gdy tam leżałam, widziałam i słyszałam, jak niemieccy żołnierze chodzą pomiędzy zwłokami, kopiąc je, by sprawdzić, czy ktoś jeszcze żyje. Każdy, kto oddychał, był dobijany pojedynczym strzałem z rewolweru... Żołnierz podszedł do dziecięcego wózka, w którym leżały bliźniaki mojej sąsiadki Jakubczyk i zastrzelił je”. Świadek następująco opisał skutki masakry: „Zabito głównie kobiety i dzieci, także kobiety w ciąży. Układ ciał leżących w szeregu świadczył, że była to część masowej egzekucji”.
Sto osób zostało rozstrzelanych w zakładach Michlera, kolejne sto przy ulicy Ptasiej. Ponad tysiąc osób zgromadzono w zajezdni tramwajowej przy ulicy Młynarskiej. Janina Rogozińska obserwowała, jak esesmani „otworzyli ogień do tłumu. Po pierwszej salwie kilku ludzi, którzy zostali tylko ranni, zaczęło się podnosić. Wtedy wrzucili granaty”. Dr Manteuffel 7 sierpnia widział skutki akcji: „W pobliżu zajezdni tramwajowej zobaczyliśmy kolejne miejsce egzekucji. Leżało tam około pięćdziesięciu ciał, jedno obok drugiego, mężczyźni po pięćdziesiątce, kobiety i dzieci powyżej czternastu lat”.
Fabryka Franaszka przy ulicy Wolskiej 41–45, produkująca specjalistyczne materiały fotograficzne, była na tyle ważna, że została wymieniona podczas procesów norymberskich w nawiązaniu do przejęcia polskiego przemysłu przez Niemców. „Zabraliśmy próbki papieru filmowego i rolki filmów, by je sprawdzić w Niemczech i zdecydować, czy należy kontynuować produkcję w celu zwiększenia wydajności produkcji niemieckiej” – meldował berliński urzędnik w 1939 roku. Fabryka działała nadal, a jej właścicielowi, Kazimierzowi Franaszkowi, pozwolono nawet w niej pracować. Był on świadkiem masowych egzekucji na terenie własnych zakładów, sam zginął w jednej z nich. „Musimy pamiętać” – powiedział podczas procesu zbrodniarzy wojennych w Warszawie w 1946 roku załamany świadek wydarzeń, Włodzimierz Starosolski.
Starosolski, chemik i kierownik techniczny w fabryce Franaszka, wspominał rzesze uciekinierów z sąsiedztwa, które dotarły tu na początku sierpnia, szukając schronienia, przyciągnięte istnieniem schronu i punktu pierwszej pomocy. 3 sierpnia wtargnęły na teren fabryki oddziały SS i zgarnęły około dwustu osób, wyprowadzając je na egzekucję. Esesmani wrócili 5 sierpnia i podpalili wszystkie budynki z wyjątkiem działu fotograficznego. „Podpalając, strzelali do wychodzących z budynku ludzi. Widziałem zwłoki portiera i rannej kobiety, którą oblano benzyną i żywcem podpalono”. SS rozkazało oczyścić teren fabryki i około 500 osób zabrano do zajezdni tramwajowej przy ulicy Młynarskiej 2, gdzie odbyła się egzekucja.
Włodzimierz ukrył się w piwnicy pod stacją wodną i ocalał. 6 sierpnia zakradł się na górne piętro w budynku „M”, skąd mógł obserwować cały teren fabryki. „Koło godziny 11.00 na główne podwórze zajechały dwa ciężarowe auta wojskowe z grupami po ok. 30 esesmanów. Wyprowadzano ze schronu na egzekucję ludzi... esesmani zabijali doprowadzonych, strzelając z pistoletów”. Przyprowadzano coraz więcej ludzi. Potem ich zwłoki leżały wszędzie. Były „jedne skłębione pośrodku grupy, niektóre opodal rozciągnięte obok siebie, inne pojedynczo na skraju podwórza z wyciągniętymi rękami w kierunku muru, jakby w ostatniej rozpaczliwej próbie ratunku. Musiano tu do spędzonych na dziedzińcu i ściśnionych w tłumie rzucać granatami, bo splątane kłęby ciał zmasakrowane były strasznie... Inni z tłumu, których śmierć nie dosięgła zaraz, leżeli porozrzucani w nieładzie, skuleni strachem czy też bólem... Tysiące niebieskich tłustych much opadło rojami na czarne plamy skrzepłej krwi, na krwawe dziury ran...”.
Obecnie te ofiary upamiętnia tablica. „W tym miejscu od 4 sierpnia do 4 października 1944 roku hitlerowcy rozstrzelali i spalili około 6000 mieszkańców Woli, w tym ochotniczą straż ogniową żeńską fabryki «Foton»”. Ponad połowę ofiar stanowiły kobiety i dzieci, które szukały schronienia na terenie zakładów. Niemal nikt nie ocalał.
Esesmani byli dumni z liczby zabitych. Jeden z nich, pochodzący z Holandii, pacjent Szpitala Wolskiego, chełpił się 5 sierpnia: „Zabiliśmy już około 7000 osób”. Ludność cierpiała straszliwie. „Oto ujrzeliśmy na własne oczy bestialstwa Niemców wobec ludności Warszawy... Pełno trupów. Tu leży kilku mężczyzn, tam kobieta naga do pasa, już zastygła, niektóre trupy rozjechane przez samochody, odrzucone na bok jak łachmany... stosy banknotów, fruwające na wietrze. Co chwila słychać wrzaski rozdzierające i strzały. To oddziały policji Dirlewangera mordowały ludzi, strzelając na naszych oczach. Miejscami stąpaliśmy po kałużach świeżej krwi”. Rozdzierający był widok martwych dzieci, które nadal przytulały do siebie ulubione zabawki; zwierzęta domowe torturowano na oczach ich właścicieli, zanim także zostały zabite; konie rżały w panice, gdy ogarniały je płomienie. Po obławie na ziemi leżało mnóstwo osobistych rzeczy należących do ofiar, stosy walizek, toreb, fragmenty ubrań, a także niewielkie pamiątkowe przedmioty: zdjęcia, wstążki, książki, listy. Jak to napisał Hans Thieme, nie było tu zabiedzonych wieśniaków, ale dobrze ubrani, wykształceni ludzie, którzy jeszcze kilka dni wcześniej wiedli w miarę normalne życie.