Noc z Che Guevarą
Z Che Guevarą rozmawialiśmy niemal całą noc. On był wobec tego, co się na Kubie działo, taki na wpół entuzjastyczny, a na wpół krytyczny.
W ten sposób stał się Pan w KC specjalistą od międzynarodowego ruchu robotniczego…
Owszem, dużo czasu za Gomułki temu poświęcałem. Przypuszczam, że połowę czasu.
Warto było?
W 1960 roku wysłano mnie samotnie na zjazd kubańskiej partii komunistycznej. Mnie jednego. KC oszczędzał. To daleka podróż. KC PZPR nie brał na takie cele państwowych pieniędzy ani państwowych dewiz. Mieli własny fundusz dewizowy, który tworzyli ze składek członków partii na placówkach. Oni składki partyjne płacili walutami kraju, w jakim byli. Otóż była taka kasa w wydziale zagranicznym KC, która te dewizy zbierała i z nich finansowano zarówno dewizowe wydatki KC, na przykład na prasę, jak i takie wyjazdy jak mój na Kubę. Ponieważ na Kubie jest język hiszpański, a ja tym językiem nie władałem, dodali do mnie, żeby taniej było, młodego towarzysza Czyżyckiego z placówki w Meksyku.
Nie z Kuby?
Z Kubą Polska nie miała stosunków dyplomatycznych i żadnego przedstawicielstwa na Kubie jeszcze nie było. Ja miałem torować drogę do ustanowienia takich relacji. Więc Czyżycki przyjechał z Meksyku i już na mnie czekał w Hawanie. Spędziłem na Kubie prawie trzy tygodnie. Zjazd trwał około dziesięciu dni, a dziesięć dni zapoznawałem się z Kubą. Rozmawiałem z wieloma oficjelami nowego reżimu. Muszę powiedzieć, że to było fascynujące zjawisko. Kuba ludowa po obaleniu Batisty oszalała z radości. Bezbłędnie odczytywano to jako wyzwolenie z zależności od USA. Ci brodaci żołnierze powstańcy, to się nazywało wojsko powstańcze, byli ubóstwiani. Za to Europejczycy wyglądający na Amerykanów mogli mieć wszędzie kłopoty. Pamiętam, że mnie i Czyżyckiego wieczorem na mieście otoczyła gromada podrostków i odbywała wokół nas taki taniec, palcami wskazując na nas i krzycząc Cuba si, Yankee no! Długo trwało, zanim im wytłumaczyliśmy, że nie jesteśmy Yankee i żeby dali nam spokój. Bo zablokowali nas i nie mogliśmy się poruszać. Był to dziwny kraj, pełen entuzjazmu rewolucyjnego, a jednocześnie niesłychanie skontrastowany.
Bogate hotele w miastach i nędza na wsi…
Hawana to było małe Miami. Z eleganckimi hotelami, z masą restauracji, z tłumami prostytutek. To był taki tani burdel dla Amerykanów. Ale już parę kilometrów dalej zaczynała się niezwykle uboga wieś. Z domami, gdzie okna były zasłonięte szmatami, bo szyb nie było. Wszyscy chodzili boso. Pracowali na plantacjach trzciny cukrowej właściwie wszystkiego trzy miesiące w roku, a z tego musieli żyć cały rok. Wtedy rewolucja Castro cieszyła się niezwykłą popularnością. Chodziliśmy wieczorami, a właściwie nocami, na wielki plac centralny, nazywał się Capitolio Nacional. Na tym placu co noc przemawiał Fidel Castro, do półmilionowego tłumu. Ludzie przychodzili, siadali na ziemi, kręcili się wśród nich sprzedawcy napojów chłodzących. A Castro mówił trzy godziny, opowiadał, co się na świecie dzieje, taką prasówkę im robił. Cieszyli się, oklaskiwali, śpiewali na jego cześć.
Demokracja bezpośrednia!
Byłem świadkiem takiej sceny. Na jednym z tych wieców, gdzieś po dwóch godzinach, Castro zaniemówił, zachrypł. Głos mu się załamywał i wreszcie ucichł. Tłum opanowała zwyczajna rozpacz. Widziałem, niedaleko obok mnie młodych ludzi, którzy bili głową w mur. Z rozpaczy. Wreszcie ktoś wpadł na pomysł i zaczęło się skandowanie, które tłum pochwycił – Fidel, odpocznij! Fidel, odpocznij! Niech mówi Raúl. I rzeczywiście, stojący obok Raúl podszedł do mikrofonu, jak tłum mu kazał, podjął wątek Fidela i kontynuował przez następną godzinę.
A zjazd?
Zjazd partii odbywał się na przedmieściach Hawany, w eleganckim hotelu nadmorskim. Komuniści kubańscy popierali Castro, ale jego stosunek do nich wtedy był raczej oziębły. Z powodów historycznych nie popierali jego ruchu. Później Castro zaanektował partię komunistyczną i stanął na jej czele. W czasie zjazdu sporo było wolnego czasu, zwłaszcza nocami, w sierpniu w tropiku żyje się nocą, w dzień powinno się spać. Upał był straszny. Przeziębiałem się, składając wizyty różnym nowym władzom rewolucyjnym. Jeździłem taksówką, trzymając marynarkę na palcu, żeby się nie zgrzać. A mimo to pociłem się, potem wchodziłem do tych nowych dygnitarzy, a oni mieli włączoną klimatyzację na 17–18 stopni, siedzieli w chłodzie, w krawatach, w marynarkach, uroczyście.
Jednej nocy z delegacjami z Europy Wschodniej na ten zjazd spotkał się Castro. Mieszkał co noc w innym prywatnym domu. To było ciekawe spotkanie. Wielka opowieść o tej rewolucji. Barwna. Castro pochodził z bardzo bogatej rodziny. Jego rodzice byli właścicielami ogromnej plantacji trzciny cukrowej na Kubie. Castro znacjonalizował całe rodzinne dobra. Przez to naraził się siostrze i wszystkim krewnym. Opowiadał, jak to było. Kilkunastu ludzi, potem kilkudziesięciu, podjęło walkę z reżimem Batisty. I w tym biednym narodzie zyskali poparcie i wygrali. Byli szlachetni i uczciwi. Pytaliśmy go, dlaczego on tymi nocami, po tyle godzin na tym wiecu przemawia? Powiedział nam – wiecie, większość tych ludzi to niepiśmienni. Oni nie czytają gazet. Telewizji nie mają. Wobec tego im się należy informacja o tym, co się dzieje w świecie i na Kubie. I ja im to muszę codziennie opowiedzieć.
Poznał pan też Che Guevarę?
Z Ernesto Che miałem takie wydarzenie. Przeczytaliśmy w gazecie rano, że w Hawanie odbywa się zjazd lekarzy z Ameryki Łacińskiej. I że tego dnia po południu spotka się z tym zjazdem Ernesto Che Guevara. Postanowiliśmy pójść posłuchać. Wejściówkę dostaliśmy stosunkowo łatwo. Spotkanie odbywało się w sali związków zawodowych, klimatyzowana sala na tysiąc osób. Piękna! Weszliśmy. Tacy ówcześni ochroniarze kubańscy, z bródkami… rewidowali wszystkich. Obmacywali, szukali, czy ktoś broni nie wnosi. Kobiety tylko oglądali. Kubanki latem są tak ubrane, że niczego nie mogą ukryć. A `propos obyczajów kubańskich – Fidel Castro, witając się z nami, obejmował nas i klepał po pośladkach. Tośmy go zapytali, po tym powitaniu, skąd ten obyczaj? A! – powiedział. – To jest stary obyczaj z Ameryki Łacińskiej. Gościa należy sprawdzić, czy ma nóż, czy nie.
Roberta Walenciaka i Andrzeja Werblana „Polska Ludowa. Postscriptum”:
Czy Che mówił wam, że chciałby wyjechać?
Wtedy jeszcze nie. Wtedy nam powiedział, że chce walczyć o czystość rewolucji.
Co to znaczyło czystość?
Uczciwość. Drażniło go łatwe wchodzenie rewolucjonistów w buty dawnej władzy. Był idealistą. Trzeba pamiętać jego życiorys. On najpierw doszedł do wniosku, że może pomóc ludowi jako lekarz, przez medycynę. I postanowił leczyć tych w najtrudniejszej sytuacji, trędowatych. Został lekarzem w leprozorium. Ale po pewnym czasie zobaczył, że to jest kropla w morzu. Że on tym nie pomoże, że trzeba obalić władzę. Odbył wielką podróż motocyklem przez całą Amerykę Łacińską. Bardzo wiele zobaczył. I spiknął się z tymi ludźmi, którzy szykowali się do rewolucji przeciw Batiście. A był utalentowanym organizatorem i niewątpliwym talentem wojskowym. On te niewielkie siły partyzanckie potrafił organizować w niesłychanie skuteczny sposób.
Idealista, marzyciel i świetny organizator. Na pozór wykluczające się cechy…
Z Czyżyckim rozmawialiśmy z nim niemal całą noc. To była zajmująca rozmowa. Inna niż z Fidelem. On był wobec tego, co się na Kubie działo, taki na wpół entuzjastyczny, a na wpół krytyczny. Trzeźwo patrzył na różne niedostatki tej rewolucji. Na bałagan. Na to, że część rewolucjonistów wchodzi w buty dawnych władców. To był człowiek bardzo szlachetny. Chciał, żeby rewolucja była czystsza, niż była. Zapytałem go o to, co nas uderzyło na Kubie – z jednej strony niesłychany entuzjazm, a z drugiej niesamowity bałagan. Nic tu się nie dzieje punktualnie. Nikt nie dotrzymuje słowa, jak się umówi. Jak wy mogliście wygrać wojnę? Roześmiał się i powiedział: Ja jestem Argentyńczyk, przyzwyczajony do innych standardów. My jesteśmy punktualni, dobrze zorganizowani. Mnie też to drażni i denerwuje. Ale nasi przeciwnicy to byli Kubańczycy. Tacy sami bałaganiarze jak my. Tyle tylko, że mniej uczciwi. Byli złodziejami i mieli znacznie gorsze stosunki z ludem niż my. Ale bałaganiarze byli tacy sami. I dlatego mogliśmy z nimi wygrać. To nie byli Amerykanie. Gdyby tu była jedna brygada piechoty morskiej amerykańskiej, nigdy nie wygralibyśmy tej wojny. A on był dowódcą tak zwanej kolumny rewolucyjnej numer 10, która zajęła Hawanę. Odegrał wojskowo najważniejszą rolę. Wtedy były jeszcze u nich takie bardzo egalitarne obyczaje. W tym wojsku nie było wyższych stopni niż major. El comandante to jest major po hiszpańsku. Była pewna niewielka liczba majorów, na czele z Fidelem Castro. Tak samo Che był el comandante. Generałów i pułkowników nie było. Natomiast pewna pompatyczność rewolucyjna już się rodziła. Nauczyłem się od razu na pamięć oficjalnego tytułu Fidela Castro. On brzmiał: El primero lider de la revolution cubana. El primero ministro del govierno revolutionario. El comandante en chefe ejercito rebelde. El comandante Fidel Castro Ruz.
Był Pan jednym z pierwszych Polaków na Kubie po zwycięstwie rewolucji…
A potem miałem kłopoty z wyjazdem. Na Kubę leciałem liniami KLM. Holandia miała jeszcze posiadłości kolonialne na Karaibach, miała rozbudowaną komunikację lotniczą z Karaibami i niepotrzebne były wizy. Jak się miało wizę Holandii, to można było lecieć wszędzie. Ale holenderskim samolotem. I ja takim samolotem doleciałem, z przesiadką na Arubie, do Hawany. Do dziś pamiętam pogodne popołudnie, samolot się zniżał nad Hawaną i na hangarze rzucał się w oczy wielki napis: Cuba tierra libra de los Americas. Kuba – ziemia wolna w Ameryce. Więc przyleciałem, ale nie mogłem zarezerwować biletu powrotnego. To był sierpień, kończyły się urlopy i Holendrzy, którzy wyjeżdżali na urlop na Karaiby, wracali do kraju. Samoloty były pełne. Więc jak wrócić? Najprostsza rzecz – codziennie latało z Hawany kilka samolotów do Miami. Więc powrót przez Stany Zjednoczone. Ale Amerykanie odmówili mi wizy tranzytowej. Gdybym załatwił ją w Warszawie, byłoby w porządku. Ale na Kubie nie – bo przyjechałem wspierać rewolucję kubańską.
Czyżycki przyleciał z Meksyku…
Więc myśleliśmy, że wrócę przez Meksyk. Okazuje się, że zależność Meksyku od Stanów była tak duża, że Meksyk też wizy odmówił. Anglicy nie odmawiali mi wizy tranzytowej, więc kombinowaliśmy, że statkiem popłynę na Jamajkę i z Kingston polecę, przez Londyn, do domu. Ale pewnego dnia przychodzi Czyżycki z gazetą i mówi – jest wiadomość, interesująca, Polska nawiązała stosunki dyplomatyczne z Wenezuelą. Natychmiast jadę do ambasady Wenezueli po wizę. I pojechał, a tam obiecali wizę, tylko jutro. Następnego dnia wrócił z ambasady, ubawiony. – Takiej wizy jeszcze w życiu nie widziałem – mówił. – Jest to wiza wielokrotna, na nieograniczoną liczbę wjazdów i na nieograniczony czas pobytu. Ci policjanci w Caracas oniemieją, jak tę wizę zobaczą. Pomyślą, że przyjechał jakiś superszpieg! W ten sposób mogłem opuścić Kubę przez Wenezuelę.
Samolotem?
Poleciałem jakimś samolotem do Caracas i tak zarezerwowałem lot, żeby przynajmniej pobyć tam dobę i zobaczyć to miasto. Nie mieliśmy tam ambasady, bo dopiero nawiązano stosunki, ale już od kilku lat było Biuro Radcy Handlowego. Więc ambasada w Meksyku porozumiała się z nimi, poprosiła, żeby przyjechali na lotnisko, jakoś mnie odebrali, umieścili w hotelu. Oni to chętnie zrobili, bo ich tam było dwóch i rzadko im się trafiał jakiś gość z Warszawy. Przyleciałem wieczorem. W Caracas rzeczywiście mój paszport i moja wiza były oglądane przez kilku urzędników, z ogromnym zdziwieniem. Wreszcie przystemplowali. I zapytali mnie, gdzie ja się zatrzymam? Powiedziałem, że jeszcze nie wiem, tu na mnie czekają przyjaciele, jakiś hotel mi znajdą. Więc urzędnik mi powiedział – niech Pan nie szuka, tylko jedzie prosto do hotelu Tamanaco. Ja pytam – a dlaczego? – Bo w innych hotelach nie będzie miejsc. Jak już przeszedłem przez kontrolę, powiedziałem o tej rozmowie naszym z Biura Radcy. A oni powiedzieli – o, to zrozumiałe. To jest najdroższy hotel w Caracas, ale będzie się dobrze spało, bo jest na wysokości 900 metrów nad poziomem morza. Tam jest chłodno i nie ma komarów. A ja ich pytam – a dlaczego w innych hotelach nie ma miejsc? Oni na to – bo w Tamanaco mają wszystkie pokoje osłuchane. A co by było, gdybyśmy pojechali gdzie indziej? Policja już zadbała, żeby w innych hotelach nie było miejsc. Więc szkoda szukać. Trzeba jechać tam i zapłacić. Trzy razy drożej niż w normalnym hotelu. Ten szczególnie drogi hotel kosztował wtedy 60 dolarów za dobę, w innych płaciło się 20. Ale to były inne czasy, to był rok 1960. Następnego dnia zwiedziłem trochę Caracas i poleciałem do Europy. Też holenderską linią. Ale tym razem w samolocie było miejsce.
Zazdrościli Panu takiej wycieczki w KC?
Tak! Było czego zazdrościć. Ja naprawdę dużo zobaczyłem. I poznałem niebywałych ludzi. Fidel Castro, Che. Napisałem sprawozdanie i ustnie też opowiedziałem o Kubie Gomułce. Bardzo się tym krajem interesował, przewidywał, że odegra poważną rolę w polityce światowej. Nie podzielał mojego zachwytu atmosferą rewolucyjną. Był krytyczny wobec polityki Castro. Uważał, że popełnia błąd, ustanawiając władzę dyktatorską podobną do Batisty, tylko lewicową. Sądził, że w tych warunkach masowego poparcia, jakie miał, powinien rządzić demokratycznie, natychmiast przeprowadzić wybory. Miałby dodatkową legitymizację również wobec Stanów Zjednoczonych. Kilka miesięcy później podczas jubileuszowej sesji ONZ w Nowym Jorku spotkał się z Castro i długo go do tej demokracji namawiał. Bez rezultatu, Castro twierdził, że wybory są w Ameryce Łacińskiej skompromitowane. Wybrał inny wariant, który podpowiedział mu Chruszczow, radzieckie bazy nuklearne. Omal wojny światowej nie wywołali, a Kuba popadła w wieloletnią dotkliwą gospodarczo izolację.