Niedzielnik Adamkiewicza: Felieton, który ma parę
Było to coś między strachem a fascynacją. Metaliczny głos, dziwacznie wyglądające efekty specjalne i ten złowieszczy komputer sterujący życiem bohaterów. Przed telewizorem zaś ja – mały człowiek urodzony w roku orwellowskim, który pod baczną pieczą babci i dziadka starał się zrozumieć otaczający świat. Te dwa stworki ubrane tak, jak gdyby reklamować miały warsztat wulkanizacyjny lub skład niezawodnych opon, były doświadczeniem całego pokolenia, dla których telewizor był pokusą równą dzisiejszym tabletom i nieprzemierzonym zakamarkom Internetu. Już wtedy złorzeczono, że telewizja to strata czasu, narzędzie demoralizacji, amfetamina małolatów, siewnik głupoty i złych obyczajów.
A jednak nie wszystko w tym małym, świecącym pudełku było z gruntu złe. Wspomniane stworki nie były. Pi i Sigma – niezwykli przybysze z Matplanety – wpajać miały przecież nam, pokoleniu które jako pierwsze pławić się miało w benefitach transformacji, tajniki matematyki. Szczerze mówiąc nie do końca rozumiałem ich przesłanie. Nie potrafiłbym dzisiaj powiedzieć, że to oni nauczyli mnie dodawać i odejmować, że wprowadzili do świata, po którym i tak do dziś dnia poruszam się niezbyt biegle. Może byłem jeszcze zbyt gówniarzowaty? Pamiętam jednak, że czekałem na te odcinki, że podróż do krainy królowej nauk była w jakimś sensie fascynująca, choć nie zawsze zrozumiała. W sumie trudno się dziwić – oglądałem to mając 4-5 lat, zaś grupą docelową byli ówcześni uczniowie starszych klas szkoły podstawowej.
„Przybysze z Matplanety” wyprodukowani byli na początku lat 80-tych. Swoją premierę program miał dopiero w 1987 roku. Składał się zaledwie z 10 odcinków, choć po latach – podobnie jak w przypadku serialu o Jasiu Fasoli – wydaje się że było ich setki. Podobno na niewielką ich liczbę wpłynęły kontrowersje związane z ostatnią odsłoną, gdzie Pi i Sigma pokonywali niezbyt przyjemnego dyktatora pewnej planety, którego fizjonomia przypominać miała gen. Jaruzelskiego. Na ile jest to legenda kombatancka - jakich wiele – trudno powiedzieć. Z całą pewnością była to produkcja droga. W rolę kosmitów wcielili się aktorzy Tadeusz Kwinta i Dagmara Bilińska. Komputer, wydający naszym bohaterom rozkazy, mówił zaś głosem... Andrzeja Wajdy. Tytułową piosenkę zaśpiewał Andrzej Zaucha.
Nie oszczędzano na rozwiązaniach produkcyjnych. Aby kosmitów „przenosić” do ziemskiego życia, wykorzystano nowoczesną wówczas technikę blueboxa. Autorką scenariusza była Ewa Urbańska, która obok talentu do produkcji interesujących programów edukacyjnych, mogła pochwalić się dyplomem Wydziału Fizyki Uniwersytetu Warszawskiego. Tematyka podejmowana przez kosmiczne stworki nie była jej zatem obca. Z napisów końcowych dowiedzieć się możemy, że merytoryczną opiekę nad całością sprawował prof. Bogdan Nowecki, matematyk i naukowiec związany z dzisiejszym Uniwersytetem Pedagogicznym w Krakowie. Nie był to konsultant przypadkowy. Już wówczas uważany był za jednego z ważniejszych specjalistów zajmujących się dydaktyką i metodyką nauczania matematyki. W latach produkcji „Planety...” pełnił też funkcję dyrektora Centralnego Ośrodka Metodycznego Kształcenia i Dokształcania Nauczycieli. Nagrywanie tych dziesięciu odcinków zajęło prawie rok, a realizacja jednego oznaczała kilka dni z życia aktorów wcielających się w głównych bohaterów.
Dla współczesnego młodego widza przygody Pi i Sigmy są anonimowym wspomnieniem z przeszłości ich przyprószonych rodziców. Powróciły nagle, w towarzystwie oburzenia jakie wybuchło po emisji pierwszych odcinków „Szkoły TVP”, programu który miał wypełnić lukę edukacyjną, jaka pojawiła się wraz z zamknięciem szkół na okres narodowej kwarantanny. Przytaczanie wszystkich błędów i absurdów jakie można zobaczyć w tej serii byłoby stratą czasu. Domyślam się, że większość Czytelników zna już perypetie obwodu i średnicy, liczb parzystych i ołowiu występującego w benzynie bezołowiowej. Zdążyło też nabić odcinkom „Szkoły...” popularności, utwierdzając producentów w ich genialności oraz dostarczając niezbędnych kliknięć. Powtórzyło zatem ten sam scenariusz, który widownię nabijał „Koronie królów” czy „Studiu Yayo”. Podejrzewać wręcz można, że tworzenie mało udanych i siermiężnych produkcji jest po prostu chwytem marketingowym, który w społeczeństwie spragnionym śmiechu i krwi, ma moc króla Midasa paździerz zamieniając w złoto.
„Szkoła w TVP” jest jednak bardziej przykładem transsubstancjacji. Być może statystki i popularność czynią z niej szlachetny kruszec, powłoka jednakże pozostaje tak samo licha. To jedna z tych przygód, która musiała się skończyć tragicznie, bo wszystkie ślady do tragedii prowadziły. Jak w przerażających slasherach każda kolejna z ofiar sama pchała się w ręce bezwzględnego oprawcy pozostawiając kałużę krwi. Pomysłodawcy, ministerstwo, kuratoria, dyrektorzy szkół, producenci, operatorzy i wydawcy, a na końcu sami nauczyciele - którzy bądź to z chęci sławy, bądź to poczucia misji - w cichym korowodzie szli ku zatraceniu. Towarzyszył im jedynie pomruk fanfaronady władz mediów narodowych, które udowodnić miały swoją misyjność i niezbędność. W tym pomyśle nic nie zgadzało się od początku – pośpiech, minimalizm formy, zatrudnienie naturszczyków telewizyjnych, którym w zamian za pracę ofiarowano jałmużnę, wreszcie koncepcja, że da się 1 do 1 przenieść lekcję z klasy przed kamerę i będzie to tak samo atrakcyjne i ciekawe. Z samej natury idei to po prostu udać się nie mogło.
Informacje o kulisach produkcji bardziej przypominają wspomnienia zbieracza truskawek zatrudnionego „na czarno” niż historie uczestników poważnego materiału edukacyjnego. Bo choć nauczyciele prowadzący zajęcia w „Szkole...” stali się głównymi ofiarami opinii publicznej, a ich truchła walają się po zakątkach wszechogarniającej Sieci, to byli oni zaledwie czubkiem góry lodowej, a może nawet Titanicem, który o tę górę się rozbił. Nieprzygotowani do pracy z kamerami, obarczeni presją ze strony dyrektorów i kuratoriów, postawieni w sytuacji „tu jest Pan operator, tu badziewna tablica, proszę, do dzieła, mamy tylko 15 minut” sami wpadali w pułapkę. Choć komentarze zalewają prześmiewcze i pełne pewności siebie świadectwa osób, dla których kariera telewizyjna stała otworem, ale widocznie mieli lepsze zajęcia, to szklane oko rejestrujące nasz ruch oraz mikrofon zapisujący głos, potrafi onieśmielić każdego oraz sprawić, że konie umysłu pędzą w niewiadomym kierunku. Szczególnie pociągają je pastwiska pełne lapsusów, pomyłek, czy tragicznych błędów, które - nie wiedzieć czemu - smakują wówczas najlepiej. Dlatego jakoś trudno mi się śmiać ze średnicy bocianiego gniazda, która jest tak naprawdę obwodem, bo zdaję sobie sprawę, że w rozbawienie wprowadzać mnie może wątła chrześcijanka wrzucana właśnie na arenę z lwami i tygrysami.
Artykuły publicystyczne w naszym serwisie zawierają osobiste opinie naszych redaktorów i publicystów. Nie przedstawiają one oficjalnego stanowiska redakcji „Histmag.org”. Masz inne zdanie i chcesz się nim podzielić na łamach „Histmag.org”? Wyślij swój tekst na: [email protected]. Na każdy pomysł odpowiemy.
Polecamy e-book pod red. Magdaleny Mikrut-Majeranek „Poradnik młodego humanisty. Studia bez tajemnic”
Oczywiście nie jest też tak, że dysponujemy w Polsce wyłącznie genialnymi nauczycielami i tylko telewizyjny anturaż odebrał im ukryte moce i pozbawił dydaktycznej many. Niestety, rokrocznie uczelnie wypuszczają w świat osoby skrajnie nieprzygotowane do zawodu, którym brakuje nie tylko zdolności pedagogicznych czy inteligencji, ale także wiedzy z zakresu własnego przedmiotu. Dotyczy to zwłaszcza belfrów przedmiotowych, dla których specjalizacja pedagogiczna jest smutnym dodatkiem i ochroną przed przerażającym bezrobociem. Zresztą nie jest to wyłącznie ich osobista refleksja. Podobnie myślą o tym uczelnie, które w symulowaniu kształcenia pedagogicznego osiągają Mount Everest cwaniactwa i pozorów. Przyszli nauczyciele kształcą się, choć ani to ich nie pociąga, ani nie bawi, a może czasem do szpiku kości wkur****. W zakamarkach pokojów nauczycielskich mówią później o dzieciach per „bachory”, a powinności dnia codziennego są dla nich niekończącym się dziełem Syzyfa, za które na koniec miesiąca otrzymują ochłap. Takich nauczycieli też z pewnością w „Szkole TVP” zobaczyliśmy, a przenikliwe oko kamery dokonało ich brutalnej wiwisekcji.
Najpewniej mogliśmy też zobaczyć jak nudny i archaiczny bywa program szkolny. Miałem wrażenie, że niektórzy z występujących nauczycieli to faktycznie osoby pełne pasji i talentu, które brutalnie kastruje podstawa programowa sprowadzając do roli mało ambitnych robotów. Widziałem to w nauczycielu muzyki, który zamiast odmalować obraz wspaniałości i prostackości muzyki ludowej, wpędził się w opowieści o Lajkoniku, które koniec końców wniosły niewiele. Widziałem to w oczach nauczycieli historii, plastyki, przyrody – tych wszystkich fascynujących przedmiotów, których program odziera z ich uroku. A może po prostu to wygląda tak w telewizji? Może mały sens ma telewizyjna edukacja próbująca udawać szkolną salę i powielać założenia programowe? Może po prostu od telewizji wymagamy czegoś więcej?
Jeden z moich kolegów, komentując „Szkołę TVP”, przytoczył zdanie gen. Maczka, który powiedzieć miał, że dywizji pancernej na kolanie się nie robi. Nie robi się też programów telewizyjnych, bo widzowie bardzo szybko zorientować się mogą, że nabijani są w butelkę. Telewizja broni się oczywiście wyświechtanym już sloganem o tym, że lepszy wróbel w garści niż gołąb na dachu. Tyle, że mądrość ta weszła chyba w krew telewizyjną tak mocno, że wróble, które mają nas ukontentować są coraz chudsze, a mam podejrzenie, że nawet zdechłe. Nie przeszkadza to jednak władzom mediów publicznych zamieniać się w pracownika sklepu zoologicznego ze skeczu Monty Pythona, który usilnie przekonywał, że papuga jest żywa, choć wszystko wskazywało na to, że wyzionęła ducha. Możliwe zresztą, że podobnie jak on, wydawcy „Szkoły TVP” woleliby teraz biegać po lasach i ścinać drzewa, tyle że lasy zamknięte.
Na koniec warto wrócić do pytania, dlaczego programu edukacyjne, które powstawały w latach 70-tych, 80-tych, a nawet w 90-tych, potrafiły stać się kultowe, a ich twórcy rozpoznawalni? Dlaczego stawali się autorytetami, dlaczego wspominani są z rozrzewnieniem? Nie można przecież tego tłumaczyć wyłącznie sakralizacją przeszłości czy sentymentami, z których trudno się wyleczyć. Dlaczego niezapomniany głos Ksawerego Jasieńskiego, który tłumaczył skomplikowane reakcje chemiczne i zabierał w świat mikroprzyrody, dźwięczy jeszcze w głowach dzisiejszych 30-latków, a część fizyków swoją przygodę zaczynała od programów Wiktora Niedzickiego. Nazwisk i tytułów programów edukacyjnych wymieniać by można tysiące. „Eureka”, „Klub sześciu kontynentów”, „Spektrum”, „Sonda”, pobudzały wyobraźnię, a jednocześnie wypełniały pojęcie popularyzacji nauki. Co więc stało za ich sukcesem? Dwa ważne czynniki.
Po pierwsze istnienie w strukturach dawnej Telewizji Polskiej redakcji, która zajmowała się edukacją. Przez lata przyjmowała ona różne nazwy. Była Naczelną Redakcją Programów Oświatowo-Wychowawczych, Redakcją Programów Edukacyjnych, wreszcie w latach 90-tych Telewizją Edukacyjną. To ona gromadziła ludzi i redaktorów mających kontakty z uczelniami, pasjonatów, miłośników edukacji. Przez lata wypracowała know how tworzenia telewizyjnej edukacji. Niestety, na progu XXI wieku okazała się reliktem niepasującym do nowej rzeczywistości medialnej, w której TVP miała stać się bardziej medium konkurującym niż misyjnym.
Po drugie, wspomniane programy były tworem czasów w jakich powstawały. Prawem historyków jest oczywiście wskazanie wszystkich czarnych stron PRL-owskiego reżimu, ale nie był to przecież okres, o którym mówić należy wyłącznie źle. Część osób, które go współtworzyły miało w pamięci przedwojenne postulaty stworzenia powszechnej pełnowartościowej szkoły. Pojawiały się one zwłaszcza wśród działaczy lewicowych, którzy w powszechności edukacji widzieli szansę na awans cywilizacyjny. Choć w II RP udało się zbudować szkołę powszechną i objąć obowiązkiem szkolnym niemal wszystkie dzieci, to jednak niewielka część z nich mogła pozwolić sobie na pełną edukację. Często ograniczała się ona do podstawowej umiejętności pisania i czytania. Powojenne telewizyjne nauczanie miało tę lukę wypełnić. Trafiać pod strzechy. Miało w sobie coś z misji, chęci trafienia tam, gdzie z kagankiem trudno było trafić. Tę myśl odziedziczono także w pierwszych latach transformacji.
Tyle, że zapał minął bardzo szybko, a mijać zaczął wraz ze zmianą patrzenia na to czym jest uczenie się. Stawało się coraz bardziej indywidualistyczne, nastawione na osobisty sukces, a nie powszechność. W oświatę wkradła się bylejakość rozlewająca się od kształcenia nauczycieli, przez organizację, na wynagradzaniu skończywszy. „Szkoła TVP” jest tego jedynie ponurym odpryskiem. Konsekwencją pomysłu, że szkołę można odwalić jak ponury obowiązek, a potem samemu wystartować do wyścigu o karierę. Poważna nauka przemieniła się w towar dostępny dla tych, którzy są gotowi na to wyłożyć konkretny pieniądz. Pozostali otrzymują kiepskiej jakości papkę, pozornie zapychającą brzuchy by choć na chwilę nie były głodne.
Artykuły publicystyczne w naszym serwisie zawierają osobiste opinie naszych redaktorów i publicystów. Nie przedstawiają one oficjalnego stanowiska redakcji „Histmag.org”. Masz inne zdanie i chcesz się nim podzielić na łamach „Histmag.org”? Wyślij swój tekst na: [email protected]. Na każdy pomysł odpowiemy.