Listopad 1918 oczami Władysława Broniewskiego
6 listopada
Idę do wojska (niech szlag trafi) pełen rezygnacji względem moich tak ślicznie zapowiadających się studiów. Przekonałem się, że we mnie jest dwóch ludzi: jeden to ja, który ma dosyć wszelkiego stania na baczność, salutowania itp. idiotyzmów, drugi, to także ja, który sobie śpiewa pod nosem: altruizmu trochę, ufermo! Ten drugi „ja” wziął górę, przeto jadę do Krakowa. Dawno przestały mi imponować ojczyźniackie frazesy: „ojczyzna w niebezpieczeństwie” lub coś w tym rodzaju, nie pociąga mnie wcale wojna z Rusinami – pomimo to mam wrażenie, że w wojsku znajdę najodpowiedniejsze pole do działania. Robota konspiracyjna mi się nie uśmiecha: zająłbym w niej jakieś podrzędne stanowisko, bo nie znam środowiska, przy tym kiepski ze mnie mówca. W wojsku wiem, do czego dążyć będę.
Zirytował mnie dzisiejszy wiec. Co za bydło! Hurrapatriotyzm połączony ze zwierzęcym antysemityzmem – oto treść uczuć nurtujących przeciętnego obywatela akademickiego.
Mimo wszystko czuję się obecnie najbliższy frakcji: nie mogę jakoś zaakceptować programu lewicy, aczkolwiek ich szanuję. Sądzę, że niedługo się zobaczę z Kustroniem – co on też powie? Jutro decydująca rozmowa z Radkiem.
Po upływie kilku dni tracę cały szacunek do moich pierwocin literackich. Kropka.
-------------------------------------------------------
Po upływie kilku miesięcy moje pierwociny literackie przedstawiają mi się lepiej: widzę błędy i poprawiam je. Kropka.
-----------------------------------------------------
Przeto w księdze tej, która oby była sumą mego intelektu, pragnę umieścić nieco z dawniejszych moich „arcydzieł”. Oto nastąpi wkrótce sonet, do którego natchnęła mnie, jak zwykle w moich erotykach, kobieta nierealna, marzenie o miłości, której, prawdę mówiąc, nie znam. Później nastąpi obrazek wojenny, którego genezy szukać należy pod Optową, a który, kilka razy przerabiany, w takiej formie wreszcie się ostał:
-------------------------------------------------------
Spojrzenie nieraz jest długą rozmową,
która w wiązadłach zdania się nie mieści:
głębia Twych oczu jest głębią jej treści,
a brylantowy każdy przebłysk: słowo…
Spojrzenie twoje jest baśnią tęczową,
dziwne, tajemne, snuję zeń powieści… –
duszę mą koi i myśli me pieści,
że jeszcze kochać pragnę… żyć na nowo!…
Smutek-wędrowiec wciąż włóczy się ze mną
i zrywa każdą wątłą nić marzenia: –
nie warto kochać i cierpieć daremno: –
każdy mi uśmiech szczęścia w jad się zmienia,
zawsze mi smutno będzie, zawsze ciemno…
– Promykiem słońca są Twoje spojrzenia…
-------------------------------------------------------
Wiśniowy, jasny sad… Narcyzy białe kwitną…
Nade mną zieleń drzew i wonne bzu okiście…
Korony pełnych grusz kwiat ubrał w biel srebrzyście,
upojna, słodka woń w dal snuje się błękitną…
Czasem w kobiercu traw koniki polne zgrzytną,
zakwili cicho ptak i przemknie się przez liście.
– Drzemie wiśniowy sad… – tak smętnie, uroczyście
szemrzą korony drzew melodią nieuchwytną.
Dziewczyno! – czy to sen? – bo marzę tak, jak we śnie,
że każdy biały kwiat twój pocałunek śle mi,
że słońca blaski te – uśmiechy są twojemi,
że wszystek ból i żal już pierzchły hen, bezkreśnie,
że jasnych szczęścia dni cień smutku mi nie ściemni…
– Dziewczyno! pozwól śnić, a całe życie prześnię!
-----------------------------------------------------
Błękitnym szlakiem płynie nasza łódka –
fala ją niesie śpiewna i kołysze…
Płyniem od życia w szczęście, sen i ciszę,
brzegiem nas ściga blada niezabudka…
Błękitnym szlakiem płynie nasza łódka.
Garbate wierzby w wodę zapatrzone
na naszą drogę zwiędłe miecą liście
w zadumie smętnej stoją uroczyście
i długo jeszcze patrzą w naszą stronę
garbate wierzby w wodę zapatrzone.
Fala melodią szemrze nieuchwytną
i dusze nasze jak dwie struny trąca:
ta łódź, jak harfa od dźwięków mdlejąca,
coraz to dalej płynie w dal błękitną…
fala melodią szemrze nieuchwytną…
Płyńmy! o, płyńmy!… błękity bez końca
i nie wiem, kędy w wód tonę przezroczu,
bo utonąłem w błękicie Twych oczu
i bledszym zda się mi przy nich blask słońca…
Płyńmy! o, płyńmy!… błękity bez końca…
Płyńmy do szczęsnych krain zapomnienia
zanim przeciwny wiatr o żagle muśnie
zanim błękitna fala z gniewem pluśnie…
Z hymnami ciszy bez słowa, bez tchnienia
płyńmy do szczęsnych krain zapomnienia…
-------------------------------------------------------
…Naprzód… Rakiety błyszczą jak motyle…
już mitraliezy pacierz śmierci warczą…–
Czy śmierć za chwilę, zwycięstwo za chwilę:
naprzód! o! naprzód – póki siły starczą!…
szrapnele świszczą wciąż, pękają w górze
i rozkwitają jak szkarłatne róże…
Grad kul… W powietrzu jakaś zawierucha…
granatów salwy lecą… syczą… wyją –
po całym niebie ta muzyka głucha
jęczy; tam krzyknął ktoś: „Jezus, Maryjo”…
upadł… krew broczy… Ktoś rzęzi, umiera…
Naprzód!... już dalej pędzi tyraliera.
W ogniu szrapneli świecą się reduty;
już blisko: widać je, jak ogniem zioną!
Chwila przed szturmem: ktoś przecina druty;
krwi pełno, w oczach od krwi aż czerwono…
Jeszcze ostatni rozkaz: „Na bagnety!…”
………………..
Zagasły w drutach ostatnie rakiety.
……………….
Karabin trzymał jeszcze w zimnym ręku,
gdy upadł z raną krwawiącą na skroni –
wznak się obrócił i skonał bez jęku.
– Pamiętam Ciebie, towarzyszu broni!
Dzisiaj tu leżysz w tym brzozowym lasku
krzyżów, przykryty zimną warstwą piasku.
Pamiątką całą brzozowy krzyż prosty;
na krzyżu wisi maciejówka siwa,
porosły wkoło kąkole i osty,
a darń zielona grób z wierzchu przykrywa,
tabliczkę białą ktoś złożył na grobie
z napisem: „Polska niech się przyśni Tobie”.
………………..
Powiedzcie, krzyże, wartownicy biali,
czy pamiętają o mnie towarzysze,
bom ja ich wszystkich widział, jak konali,
ostatnie jęki do dziś jeszcze słyszę,
choć na ich grobach dzisiaj trzecią wiosną
kąkol i osty na nowo porosną…
………………..
Idziem do Ciebie, Polsko, przez Karpaty
przez piach kielecki i wołyńskie błota…
Idziem… I wszędzie, gdzie grają armaty,
a tyraliery pędzą w śmierci wrota,
wszędzie, gdzie ziemia śladem krwi się znaczy,
jest szlak do Polski żołnierzy-tułaczy.
Idziem do Ciebie wciąż tą drogą chmurną
poprzez dymiące krwią pobojowiska,
drogi rozstajne kości naszych urną:
w niej zapomniane niech giną nazwiska,
lecz niech się iści ów sen z nocy kaźni:
żyj! – my dla siebie nie mamy bojaźni.
9 listopada
„Być albo nie być – oto jest pytanie”.
Nigdy jeszcze nie czułem się tak głupi, jak dziś. Jestem oto gotów oddać się jakiejkolwiek robocie, wyjechać, wstąpić do wojska lub nie i nie wiem, co ze sobą mam zrobić!
Studenci – bydło; owczy pęd ich ogarnął i oddają się tym malowanym hasłom, które już dawno wyszumiały we mnie. Nie biorą mnie już patriotyczne słówka: jedność narodowa, karność żołnierska – ja już to znam. Czegoż więc pragnę?… Kustroniowi wiele zawdzięczam: rozjaśnił mi on szalenie horyzonty społeczne tak, że jestem zdeklarowanym socjalistą. Ale metody działania? – Wstąpić do wojska? – A jakież mam gwarancje, że wojsko to nie będzie użyte do akcji kontrrewolucyjnej? Dyrektoriat? – trzeba by go z bliska zobaczyć. Najprawdopodobniej więc wyjadę sam do Krakowa, biorąc zarówno cywilne, jak i wojskowe ubranie, i tam się rozpatrzę.
Nie mogę jakoś przekonać się do naszych esdeków i lewicy – bardziej może skłaniam się ku frakcji, ale tu znów boję się żyrondy …
Trzeba tu ręki Komendanta!
Człowiek, któremu prawie zupełnie mogę zaufać.
11 listopada
2 dni = 100 lat.
Chcę napisać coś mądrego na ten temat, ale w głowie mi się kręci. Wczoraj w nocy prawie nic nie spałem. Strzały, krzyki. O trzeciej Zenek przyjechał. Rano lecę do „Koła”. Niemcy bez broni – gdzie pojawią się z bronią, są natychmiast rozbrajani. Kupuję „Die Rote Fahne Ehemalige Lokalanzaiger”. Zbiórka w „Kole”. Pluton. Mundur. Czerwone paski. Immatrykulacja. Zastępca komendanta dzielnicy. Cztery godziny byłem sam tam komendantem. Urwanie głowy!…
A najważniejsza rzecz, że Komendant w niedzielę rano wrócił. Diabli mi nadali być całą noc na tańcach i zaspałem.
Teraz chociaż wiadomo, czego się trzymać…
Cały gmach ucisku, dławiący kraj przez trzy lata, runął w ciągu jednego dnia…
Zniknęła gdzieś ta pycha żołdacka pruska – żołnierze zrywają bączki cesarskie i noszą czerwone wstążki. Nastrój względem nich dość sympatyczny; psują go niezmordowani poszukiwacze „bolszewizmu”… Chcą wywołać nastroje pogromowe. Socjalistów wszystkich naturalnie kreuje się na Żydów. Podczas mego urzędowania wysłuchałem kilku denuncjacji na „bolszewików”. Baranie głowy! – oni myślą, że my się zbroimy dla zwalczania rewolucji.
Program rządu tymczasowego jest taki, nic w nim ująć, a niewiele dodać by można.
Piszę przy akompaniamencie strzałów na Bielańskiej. Nie mam pojęcia, co tam się dzieje. Jutro o 8-mej wracam na służbę.
16 listopada
Dwunasta godzina. Piszę na służbie. Sterczę tu już czwarty dzień, i złości mnie ta bezcelowa orka – zwłaszcza, że mam taką niewdzięczną funkcję sierżanta służbowego. W naszych stosunkach służbowych najwyższy bałagan. Obsadza się te punkty po mieście i nie wiadomo, co dalej będzie. Przy tym stosunek do wszystkich eksoficerów jest arcykomiczny: oficer z POW, oficer od Dowbora itp. wyobrażają sobie, że są strasznie ważni. Dwóch takich poruczników oddałbym za jednego naszego kaprala! Najlepszy przykład na tym chorążym, który pełnił w komendzie wartę.
A nasza wiara nie leci jakoś na te tytuły: frajter od czternastego roku podaje się za frajtra i pełni służbę, jaką mu dadzą. „Dziadek nam krzywdy nie da zrobić” – myśli sobie stary legun i czeka na rozkazy.
Warto by wrócić do swego pułku. Dostanie się człowiek gdzieś do obcego oddziału i będzie może pod komendą jakiegoś „oficera z POW” albo innego majowego rekruta. W każdym razie rzeczą jest pewną, że znów w wojsku trzeba będzie zmarnować jakieś parę miesięcy. – Niech szlag trafi!…
Gdy jestem w otoczeniu starej wiary, to czuję, jak wraca ten dawny duch leguński, beztroski „nasermateryzm”, i to mię podnieca. Swoją drogą wkrótce powraca refleksja i żal za „cywilem”.
Komendant jest Dyktatorem.
Upraszcza to o wiele moje wątpliwości społeczno-polityczne; można bezpiecznie wstąpić do wojska i nie obawiać się, że będzie ono narzędziem w niepowołanych rękach.
Fatalnie jest, że nie mam kontaktu z żadną organizacją: z tego powodu we wszystkich „tonkostiach” politycznych ciemny jestem jak tabaka w rogu. Kombinuję jedynie z gazet i rozmów przygodnych. Mam wrażenie, że Komendantowi zależy na tym, aby wszystkie jego zarządzenia miały pewną cechę legalności wobec społeczeństwa. Delegatom demonstracji PPS powiedział, że o ile tu zajdzie jakiś gwałt, to on ustąpi. Gwałtu nie było i legalnie na Zamku zatknięto czerwony sztandar.
Mój sztandar!
Zanim jeszcze abdykowała Rada Regencyjna, Komendant mianował prezesem ministrów Daszyńskiego. Rząd się tworzy.
Rząd nie wiem, czy będzie koalicyjny, w każdym razie przewagę będzie miała frakcja i ludowcy.
Esdecy i lewica psy wieszają na Daszyńskim, a endecja, niby to zgadzając się na wszystko, kopie dołki pod Komendantem. Imienia Komendanta używają teraz ci, którzy rok i cztery lata temu nazywali go zdrajcą, bandytą itp. Jeszcze do dziś mam w pamięci artykuł z „Kuriera Polskiego” w sierpniu 1914 o „hecy strzeleckiej”. Jeżeli endeków Komendant nie zdoła poskromić, to na skutek kontrakcji lewicy może się u nas wytworzyć stan, jaki wrogowie rewolucji nazywają „bolszewizmem”. (Słowo „bolszewizm” ma tę osobliwą własność, że może posiadać nieskończenie wielką liczbę znaczeń).
Spać mi się chce. Spróbuję zawinąć się w pruski kożuch i spać, jak już spałem dwa razy.
18 listopada
Nareszcie wyrwałem się z tej mojej „komendy” po jej zlikwidowaniu. Jestem „bez przydziału”, odsypiam miniony tydzień. Myślę jednak o dalszych moich losach: pragnę wyjechać do Krakowa, gdzie zamelduję się u Kustronia lub Więckowskiego. Pomimo dążenia Komendanta do zniwelowania antagonizmów pośród „wojskowych polskich” nie mogę się przekonać do byłego „Wehrmachtu” i mam wrażenie, że oni staną się w przyszłości „białą gwardią”. Szukam więc swoich…
Wczoraj manifestacja endecka – „pochodzik narodowy”. Manifestacja PPS; szedłem i śpiewałem od Krakowskiego Przedmieścia do kwatery Komendanta – śpiewałem Czerwony [sztandar] i Na barykady . Wrażenie dość słabe.
Moraczewski premierem. Człowiek, do którego mam jakieś instynktowne zaufanie. Dzisiejsze noty Komendanta do koalicji morowe.
Może już jutro wyjadę...