Legiony Polskie i tłumienie rewolucji haitańskiej
Widok rozpościerający się z niewielkiego wzniesienia po zachodniej stronie Saint Marc mógł zaprzeć oddech w piersiach. Wzburzone jesiennym sztormem fale Morza Karaibskiego, uderzające spienionymi bałwanami w nabrzeże, malarsko współgrały z bujną zielenią porastającą zbocza gór. Groza morskiego żywiołu w połączeniu z dostojeństwem odwiecznej puszczy poruszała uderzającym pięknem.
Jednak major Piotr Wierzbicki, szef trzeciego batalionu 113. półbrygady, nie dostrzegał go, podobnie jak zapewne żaden z ponad setki stojących w pobliżu żołnierzy. W tym momencie zupełnie coś innego zaprzątało jego myśli. Straszliwy dylemat, który musiał rozstrzygnąć bez niczyjej pomocy. Szybko i zdecydowanie. Nigdy nie przyszło mu do głowy, że kiedyś stanie wobec takiego problemu. Wolałby stracić rękę, niż się z nim mierzyć. Pociągła twarz majora stężała w bolesnym grymasie, a na jego czole pojawiły się kropelki potu. Wpatrzone w dal, ale niewidzące oczy zaszkliły się łzami. Major drżał na całym ciele i chociaż za wszelką cenę nie chciał dać niczego po sobie poznać, nie był w stanie zapanować nad fizyczną słabością, która nigdy wcześniej w takiej postaci mu się nie przytrafiła. Ale też nigdy od wydanego przez niego rozkazu nie zależało życie kilkuset ludzi. Sześciuset. W jego rękach spoczywał los całego murzyńskiego batalionu ze 112. półbrygady kolonialnej walczącej dotychczas u boku Francuzów, któremu poprzedniego dnia nie udało się, tak jak kilku innym jednostkom, przejść na stronę powstańców. Rozbrojeni, w poszarpanych mundurach, częściowo obnażeni, tłoczyli się na niewielkim, otoczonym z trzech stron murem placyku, zbici w przerażoną, bezbronną gromadę. Dwie kompanie Polaków z nasadzonymi na karabiny bagnetami stały w podwójnym szeregu nieruchomo naprzeciw nich, oczekując na rozkaz, którego treści się domyślali. Wielu wolałoby go nie usłyszeć. Major zaś ciągle nie mógł go wydać. Jego przeciągające się wahanie zostało niespodziewanie przerwane. I nagrodzone. Nagle wszyscy usłyszeli równy, miarowy krok zbliżającego się oddziału. To generał Fressinet nadsyłał francuski batalion z rozkazem wyręczenia Polaków w likwidacji buntowników.
Kilka kwadransów później Francuzi dobijali bagnetami ostatnich zdradzających oznaki życia Murzynów, a obszerny plac był zasłany zmasakrowanymi, skąpanymi we krwi ciałami. Asekurujący akcję żołnierze majora Wierzbickiego spoglądali ponuro na rzeź, ciesząc się w duchu, że jej brzemię zostało zdjęte z ich barków.
W 1795 roku na mocy pokoju w Bazylei największa po Kubie wyspa archipelagu Wielkich Antyli, San Domingo (dziś Haiti), dostała się Francji. W jej burzliwą historię, począwszy od chwili hiszpańskiego podboju w początkach XVI wieku, wpisały się rzezie, najazdy, rabunki, wzajemne mordowanie się przez ludność białą i kolorową. Tego straszliwego korowodu gwałtów nie był w stanie powstrzymać trójkolorowy sztandar symbolizujący równość, wolność i braterstwo. Na zaszczepienie tych pięknych ideałów na odległej od Francji wyspie nie było szans. Sama zaś wyspa okazała się jednym z najbardziej niepożądanych upominków, jakie przypadły Francji.
W 1796 roku władzę nad San Domingo w wyniku krwawych wydarzeń uzyskali Murzyni, przytłaczający liczbą innych mieszkańców wyspy. Na czele murzyńskiego powstania stanął generał brygady w kolonialnej armii francuskiej, François-Dominique Toussaint L’Ouverture. Okazał się on utalentowanym dowódcą. Uniezależnił się od Francji i wyparł z wyspy interweniujących Anglików, z którymi jednak szybko wszedł w porozumienie w obawie przed Francuzami. Toussaint L’Ouverture nie był głupcem — zdawał sobie sprawę, że łatwo nie zrezygnują oni z San Domingo, nie bez powodu zwanej perłą Antyli. I tak się stało. Napoleon Bonaparte, już jako wszechwładny I Konsul, zadecydował o wysłaniu na Karaiby silnej, liczącej prawie trzydzieści pięć tysięcy żołnierzy ekspedycji z zadaniem poskromienia Murzynów i odzyskania zagarniętej przez nich wyspy. Na jej dowódcę wybrał swojego szwagra, generała Charles’a-Victora-Emmanuela Leclerca. Pierwszy i najważniejszy cel ekspedycji był dla wszystkich jasny. Ale pojawiły się głosy, że Napoleonowi chodziło również o pozbycie się z kraju nieprzychylnych mu oficerów oraz żywiołów wojskowych „nazbyt przesiąkniętych duchem republikańskim”. Tych zaś w ówczesnej Francji było bardzo dużo. Jeśli przypisywany Bonapartemu zamiar był prawdziwy, to ani on, ani nikt inny nie mógł przewidzieć, że spowodowana wyprawą czystka wśród politycznych przeciwników będzie niemal zupełna. Wyprawa na Antyle przyniosła hekatombę armii i morze cierpień obu walczącym stronom. Wojna z Murzynami miała różne oblicza, wszystkie jednak przerażające i barbarzyńskie. Skalą okrucieństw mogła się z nią równać jedynie późniejsza wojna w Hiszpanii. Zresztą już po latach decyzję o interwencji na San Domingo nazwał Bonaparte „największym błędem, jaki popełniłem w rządzeniu — należało układać się z wodzami Murzynów”.
Wśród żołnierzy oddanych pod komendę generałowi Leclercowi znalazło się niemal 5300 Polaków. Stworzona przez legionistów naddunajskich 3. półbrygada, przemianowana po wylądowaniu na San Domingo w 114. półbrygadę francuską, liczyła 2460 żołnierzy, reszta natomiast służyła w 113. półbrygadzie utworzonej z legionistów Dąbrowskiego. Polacy po pokoju w Lunéville stali się nazbyt dużym ciężarem, w połowie 1802 roku wysłano ich na Antyle. Szczególnie z pola widzenia Napoleon chciał usunąć legionistów naddunajskich. Powód, jaki przyświecał I Konsulowi, przedstawił Marian Kukiel: „Zdemoralizowana, rozprzężona, nurtowana przez intrygi i spiski, bohaterska ta legia wydała się najbardziej niewygodną w nowym stanie rzeczy, oddalenie jej najpilniejszym. Co najlepsi ludzie byli nieobecni: jedni rzucili służbę, inni kończyli samobójstwem; dowódca półbrygady po wyjeździe Jabłonowskiego, Sokolnicki, pod pozorem choroby uchylił się od udziału w wyprawie”. Symulacja choroby, jeśli chodzi o żołnierza, oficera w szczególności, nie jest godna pochwały, ale akurat w tym przypadku dzięki niej zachował życie jeden ze zdolniejszych polskich oficerów epoki napoleońskiej, który kilka lat później miał zabłysnąć podczas kampanii 1809 roku przeciwko Austrii.
Wspomniany generał Władysław Jabłonowski, zresztą dawny przyjaciel Napoleona z ławy szkolnej, został wysłany przez niego na San Domingo już w maju 1802 roku z misją przeprowadzenia rekonesansu i określenia przyszłych zadań dla Polaków. Jabłonowski. gdyby nawet zorientował się w czekających ich trudach kampanii, morderczym klimacie i wszelkich innych niebezpieczeństwach, to i tak nie pozwoliłby sobie na jakąkolwiek krytykę decyzji Bonapartego, gdyż oddany był mu w sposób absolutny (na nieszczęście dla samego siebie i kilku tysięcy rodaków, chociaż nieuprawnione byłoby obciążanie winą za ich wysłanie na Haiti głównie popularnego wśród żołnierzy Murzynka).
Wyprawę po śmierć pierwsza grupa Polaków rozpoczęła 18 maja w Livorno. W tamtejszym porcie żołnierze 113. półbrygady weszli na okręty, które miały ich przewieźć na Antyle. Dla wielu rejs zakończył się szybko i tragicznie. W pobliżu Elby jeden z okrętów wpadł na skały i zatonął; ponad setka Polaków znalazła grób na dnie morza. Byli pierwszymi ofiarami wojennej awantury, z której miało powrócić niewielu więcej ich rodaków. Jednak ich śmierć nie wpłynęła przygnębiająco na pozostałych. Ot, los żołnierza… Zresztą mocno przedłużone postoje w Maladze i Kadyksie, z serwowanymi przez oba porty atrakcjami, pozwoliły zapomnieć o losie starych kamratów i nie myśleć o Karaibach. A jeśli już, to z uśmiechem na ustach i raczej w oczekiwaniu egzotycznych przyjemności na odległych wyspach kojarzonych z romantycznymi opowieściami o piratach niż grozy wojny z Murzynami. Pierwszy wstrząs przeżyli zaraz po odbytym już bez żadnych niespodzianek rejsie przez Atlantyk i wylądowaniu na San Domingo. Dowiedzieli się o śmierci Jabłonowskiego. Generał nie zginął w bitwie ani w wyniku odniesionych ran, lecz kilka tygodni przed ich przybyciem zabiła go żółta febra. Przerażająca, śmiertelna choroba, czyniąca spustoszenie zwłaszcza wśród nieodpornych przybyszów z Europy. Zresztą nim jeszcze zeszli na suchy ląd, zdążyła już niepostrzeżenie zagościć na okrętach. Malaria, którą znali z Włoch, była przy niej dziecinną igraszką. Nie dano im wiele czasu na rozpamiętywanie. Natychmiast po wylądowaniu w Cap Français pierwszy batalion był już w boju. W walce ze słabo wyszkolonymi Murzynami Polacy łatwo sobie poradzili, odpierając ich odziały od miejscowej fortecy, ale wrogiem zbierającym największe żniwo miała się okazać febra. Jeden z legionistów napisał: „Własność klimatu tak straszną była, że w 24 godziny po zgonie rozlało się ciało jak smoła czarna, tylko kości zostały”. Przed zabójczą zarazą nie było ucieczki, ludzie marli jak muchy. Szef drugiego batalionu Bolesta i jego kilkuset podkomendnych zmarli w męczarniach, stojąc załogą w Port-au-Prince, już po tym, jak pod Marmelade dokonywali heroicznych czynów, walcząc z tłumem Murzynów, a potem tropili ich po bezdrożach wyspy.
Ten tekst jest fragmentem książki Sławomira Leśniewskiego „Napoleoński amok Polaków”:
Byli legioniści naddunajscy wypłynęli z Genui do Ameryki w lutym 1803 roku. Kilka tygodni później, bez komplikacji, ich pierwszy batalion wylądował w Cap Français; następne miały przybyć tuż po nich. Oni również bezzwłocznie zostali rzuceni do akcji i natychmiast zapomnieli, że opuszczali Europę „z pewnym rodzajem zapału”. Już pierwszej nocy zmarł szef batalionu, p.o. dowódcy półbrygady Tomasz Zagórski.
W czerwcu samobójstwo popełnił Ignacy Jasiński, brat słynnego generała Jakuba Jasińskiego — wraz z garstką żołnierzy otoczony przez rzesze Murzynów, „nie chcąc wpaść w ręce zdziczałego ludu, walczącego za wolność swoją”, strzelił sobie w głowę. W pozostawionym liście — obok wyłuszczenia powodów, dla których odbiera sobie życie — znalazł się gorzki wyrzut pod adresem Napoleona i Francuzów za wysłanie Polaków na Antyle. Potem podobne przypadki miały stać się częste.
Polacy i Francuzi ginęli w boju z Murzynami, w angielskiej niewoli, zabijała ich dżungla i tropikalne choroby. Gdy Leclerc, który zmarł w listopadzie 1802 roku, nie mogąc uporać się z rebeliantami, stwierdził, że „trzeba zgładzić wszystkich Murzynów z gór, mężczyzn i kobiety, zachowując jedynie dzieci w wieku poniżej dwunastu lat”, na wyspie rozpętało się istne piekło. Nie było już miejsca na litość, doszło do wzajemnej eksterminacji. Pamiętniki uczestników walk wypełnione są opisami nieludzkiego barbarzyństwa. „Francuzi rozstrzeliwali, wieszali, topili w workach, dusili siarką pod pokładami starych statków, oddawali na pożarcie specjalnie tresowanym dogom. Powstańcy też nie ustępowali w okrucieństwie swym najeźdźcom: smażyli na rożnach jeńców, wieszali, ścinali siekierami, przerzynali piłą między deskami”.
Po śmierci Leclerca dowódcą wojsk francuskich został generał Donatien hr. de Rochambeau, jeszcze bardziej okrutny od poprzednika. Spośród żołnierzy, którzy przybyli na San Domingo z Leclerkiem, przy życiu pozostało już jedynie kilka tysięcy. Francuzi utracili podczas kampanii ponad pięćdziesiąt tysięcy ludzi, wojskowych i cywilów, a do metropolii powróciło zaledwie kilkuset żołnierzy. Straty Polaków wyniosły ponad cztery tysiące sześciuset oficerów i żołnierzy.
Pomimo to na Antyle kierowane były kolejne kontyngenty wojskowe, a działo się to z pełną świadomością czekającego ich losu. Rochambeau, który za wszelką cenę postanowił rozprawić się z Murzynami, swoimi rozkazami wywołał bunt w miejscowych oddziałach wspierających Francuzów, co jeszcze bardziej pogorszyło sytuację jego wojsk. Jednak nie wszystkich — Polacy dość szybko zmienili swój stosunek do Murzynów, ci zaś zaczęli ich traktować inaczej niż Francuzów. Zrozumieli, że mają do czynienia z ofiarami ucisku kolonialnego, rozpaczliwie walczącymi o wolność i poprawę warunków życia. Rozpoczęły się dezercje. Polacy stracili animusz do walki z powstańcami. Doszło do tego, że — taką uwagę przytoczyli bracia Józef i Michał Zaderowie, którzy pomimo dezercji nie doznali później, już w Europie, żadnych przykrości ze strony innych weteranów z Antyli — „nasi tak się odmienili, że w szpitalach umierać wolą, aniżeli pójść bić się z Murzynami”. Marian Kukiel wspomniał w Dziejach oręża… o odmowie wykłucia bagnetami przez Polaków murzyńskiego batalionu, ale sprawa była bardziej skomplikowana.
Kazimierz Lux i Piotr Wierzbicki, uczestnicy walk na Haiti i współautorzy Historii Legionów Polskich wprost i bez żadnych niedomówień przypisali wyrżnięcie buntowników swoim rodakom: „gdy wystąpienie nastąpiło, przygotowany batalion Bolesty z nabitą tajemnie bronią otoczył niespodziewanie Murzynów i wszystkich bagnetami wykłuł; po tej tak morderczo wykonanej czynności batalion polski opuściwszy Saint Marc morzem do Port au Prince przybył”. Tak mocne oskarżenie ma jednak wiele słabych punktów. Spisując swoje wspomnienia, obaj legioniści popełnili wiele rażących błędów i nieścisłości; między innymi, pomówiony o wykonanie egzekucji Bolesta wraz z większością żołnierzy przebywał w tym czasie już poza Saint Marc, a pozostali byli tam w zbyt małej liczbie, aby skutecznie wykonać rozkaz. Pojawiła się teza, że Wierzbicki zmyślił całą historię, uważając niewykonanie polecenia zwierzchnika za większą hańbę niż wymordowanie z zimną krwią zbuntowanych Murzynów. Przeciwko legendzie o odmowie wykonania przez Polaków okrutnego rozkazu przemawia brak wzmianek historycznych w pracach poważnych badaczy, dla których tak niezwykły epizod wart byłby z pewnością szerszego opisu. Analizując dostępne materiały, znawca tematu Jan Pachoński doszedł do przekonania, iż „likwidacja Murzynów musiała być dziełem batalionu francuskiego, oczywiście, sytuacja była zbyt dramatyczna i zagrażająca całej profrancuskiej części garnizonu, by generał Fressinet nie asekurował się Polakami”. Nie wnikajmy, na czym polegało owo asekurowanie się, pamiętajmy jednak o okrutnych prawidłach wojny i ich demonach, które podczas walk na Haiti każdego dnia dochodziły do głosu.
Owszem, wielu Polaków dobrowolnie przeszło na stronę Murzynów. Ich liczbę określa się na 120–150. Niektórzy, schwytani przez żołnierzy Dessalinesa, który posiadał trzydziestoosobowy oddział polskich gwardzistów, byli wydawani Anglikom, co pozwalało im uratować życie. Łącznie w angielskich rękach znalazło się około pięciuset legionistów. Część została siłą wcielona do 63. Cudzoziemskiego Pułku Piechoty, inni trafili na osławione pontony — zacumowane przy nabrzeżach stare okręty służące za więzienia dla jeńców. Nie każdy był w stanie wytrzymać koszmarne warunki, jakie na nich panowały; znane są przypadki popadnięcia w obłęd. Niektórzy z Polaków mieli odzyskać wolność dopiero po pierwszej abdykacji Napoleona w 1814 roku.
Już po zakończeniu walk Dessalines wypowiedział znamienne słowa: „Polaków przyjąć za dzieci naszej wyspy i wszystkich naturalizować, którzy z nami pozostać zechcą”. Dzięki takiemu stosunkowi do ludzi, którzy pojawili się na wyspie jako wrogowie, ale przestali nimi być z własnego wyboru, ponad czterystu polskich żołnierzy uzyskało obywatelstwo Haiti. Przyjmuje się, że około dwustu pięćdziesięciu ostatecznie tam pozostało, natomiast dwustu zasiedliło Kubę lub przedostało się do USA.
Jeszcze w końcu XIX wieku poseł haitański w Paryżu wspominał o kilkudziesięciu polskich rodzinach. Nawet dzisiaj na wyspie można się natknąć na nazwiska o polskim brzmieniu i spotkać dzieci o dość dziwnej jak na to miejsce urodzie. Dyplomata z karaibskiej wyspy stwierdził: „Sympatia dla Polski i Polaków została żywa wśród inteligencji haitańskiej. W kraju osamotnionym, długo nienawidzonym przez państwa utrzymujące niewolnictwo, Polacy zawsze byli uważani za wyjątek, za przyjaciół. Jest to haitańska tradycja, jest to też legenda”.
Wielka szkoda, że do jej powstania przyczyniła się śmierć aż tak wielu ludzi.