Eric Hobsbawm – „O nacjonalizmie” – recenzja i ocena
Eric Hobsbawm – „O nacjonalizmie” – recenzja i ocena
„W dzisiejszych czasach tożsamość (…) to kwestia ważniejsza niż kiedykolwiek” – pisze we wstępie do tej książki Donald Sassoon, autor wyboru i opracowania. Sassoon, profesor Queen Mary University of London, jest odpowiedzialny za ostateczny kształt książki złożonej z rozmaitych rozproszonych mniejszych tekstów Erica Hobsbawma, jednego z najwybitniejszych, a także najbardziej wpływowych historyków XX wieku. Lista książek tego ostatniego jest długa, nie sposób wymienić tu wszystkie. Wspomnijmy o trylogii Wiek rewolucji: 1789-1848, Wiek kapitału: 1848-1875 i Wiek imperium: 1875-1914, prezentującej panoramicznie przemiany historii świata, jej centrów i peryferii. Hobsbawm to jeden z ideowych ojców współczesnej historiografii. Niech miarą roli jaką odgrywa dziś w globalnym podziale pracy intelektualnej historiografia polska będzie fakt, że tłumaczenie trojaczków Hobsbawma (autorstwa Marcina Starnawskiego i Katarzyny Gawlicz) na język polski to dzieło ostatniego dziesięciolecia. Trochę wstyd, trochę żal. A trochę jednak pozostaje nadzieja, że kto miał Hobsbawama przeczytać, czytał go w oryginale, zwłaszcza że Opatrzność nie poskąpiła autorowi talentu pisarskiego.
Hobsbawm to zdeklarowany marksista. Wielu czytelnikom wystarczy takie zdanie, by nie czytać dalej tego tekstu, a angielskiego historyka wysłać na najdalszą półkę w bibliotece, by broń Boże nikt po niego nie sięgnął. Takie postępowanie byłoby po prostu głupie. Uczciwość nakazuje przyznać, że sam jestem od Hobsbawma bardzo odległy, gdy idzie o wrażliwość czy wyznawane wartości. Jest to jednak wielka postać humanistyki: inspirujący, krytyczny, niezastąpiony. To badacz, idący w swoich rozważaniach własną drogą: niezależny i gotowy za tę niezależność zapłacić. Jednym z weksli jakie wystawiła mu historia, był upadek iluzji komunistycznej. Objawienie się zbrodniczości systemu zbudowanego przez Lenina było ciosem moralnym, było też zakwestionowaniem całej intelektualnej drogi jaką obrał Hobsbawm i wielu mu podobnych. Przed tymi problemami nie uciekał w zaprzeczenia, tanie moralizatorstwo czy prymitywną publicystykę. Budzi szacunek, że o swoje wartości walczył zawsze z otwartą przyłbicą i to w sposób, który według Poppera uznamy za naukowy. To niemało.
Hobsbawm jest uważany za wielkiego dekonstruktora. Czy historia nie potrzebuje mitów? Czytając angielskiego historyka możemy dojść, że im ich będzie mniej, tym lepiej. Nikt jak on nie zdekonstruował „tradycji wyobrażonych”, którymi zwłaszcza obrodził wiek XIX. Konieczność zakorzenienia współczesności w tym co dawne jest jedną z wielkich sił kulturotwórczych. Hobsbawm pokazywał nam ją w maksymalnym powiększeniu, bez retuszu. To co w podręcznikach historycznych jawi się jako piękne, wzniosłe, czy wprost: wieczne, u niego okazuje się przypadkowe, aprioryczne, momentami wprost śmieszne. A przecież nacjonalizm – który uważał za jeden z największych mitów nowoczesności – nie był obiektem jego potępienia. Hobsbawm nie wyrzucał też do kosza patriotyzmu. Aż chciałoby się przypomnieć, że podobnie myślących lewicowych historyków na krajowym podwórku ze świecą u nas szukać, wyjąwszy może Karola Modzelewskiego.
O tym, że klasy ludowe wiedziały jednak o tym czym jest naród bez wsparcia elit, Hobsbawm pisywał niejako wbrew uczestnikom swojej intelektualnej bańki. Dziś nad Wisłą trudno mieć wątpliwości, że naród jest konstruktem wyjątkowo złożonym, pisał o tym choćby Michał Łuczewski, a swoją opowieść w duchu tożsamościowym od pięciu tomów snuje w Dziejach Polski Andrzej Nowak. W kontrze do tych tez stają Adam Leszczyński ze swoją publicystyczną i prowokacyjną Ludową Historią Polski, a także autorzy idący podobnym torem, jak Kacper Pobłocki czy Michał Rauszer. Proszę samemu sprawdzić, jaką jakość dekonstruującego wywodu oferuje czytelnikom Hobsbawm, a jaką krajowi autorzy. Trudno uciec od wrażenia, że Hobsbawm ma nam więcej do powiedzenia. Otwarta sprawa, ile ma racji.
Nie sposób ująć tematykę wszystkich, z górą dwudziestu drobniejszych tekstów, które znajdujemy w tomie. Znajdzie się tu miejsce na Europę Środkową, na Falklandy, na Imperium Brytyjskie. To mieszanina doświadczeń osobistych, wniosków opartych o głębokie badania, kiedy indziej tezy bardziej deliberatywne, prowokujące do polemicznego odniesienia się. To co je łączy to z pewnością autorytet jednego z szerzej czytanych i komentowanych historyków XX wieku. Z pewnością już to samo w sobie może zachęcać do sięgnięcia po tę publikację, bo choć nie jest ona z pewnością ostatnim krzykiem intelektualnej mody Zachodu (co to, to nie!), to jednak daje ona wgląd w dyskusje prowadzone w świecie anglosaskiej historii, nadającej ton globalnej historiografii.
Ale są tu jeszcze inne czynniki. Hobsbawm nie abstrahuje od faktów: nie ucieka w filozofię podejrzenia, a przynajmniej nie na tyle, by dyskusję z własnymi tezami uczynić niemożliwymi. To jednak człowiek dialogu, świadom istnienia wspólnoty również pomiędzy tymi, którzy diametralnie się różnią. Mało co świadczy o tym lepiej, niż przebijająca z wielu tekstów gotowość Hobsbawma do przekształcania nacjonalizmu, do nadawania mu innego znaczenia, nie zaś brutalnego rugowania go poza obręb tego, o czym „ludzie kulturalni” winni mówić.
Z pewnością nie jest to jego najważniejsza książka, więcej, niejeden z tekstów które tu znajdziemy można spokojnie przekartkować (recenzje z nietłumaczonych w Polsce książek). Raz jeszcze dostajemy zatem Hobsbawma przyprawionego dla podniebień innych niż polskie: brak tu głębszego opracowania, kontekstualizacji, dyskusji z jego tezami. Sassoon, cóż, pisał swój wstęp dla tych, którzy z Hobsbawmem mieli intelektualnie znacznie więcej wspólnego niż przeciętny czytelnik książek historycznych nad Wisłą. Nic to, czytajmy Hobsbawma mimo wszystko. Bo warto.