Dziennik z tajemniczej wyprawy Igora Diatłowa

opublikowano: 2020-02-20, 13:30 — aktualizowano: 2022-02-02, 10:30
wszelkie prawa zastrzeżone
W nocy z 1 na 2 lutego 1959 roku na jednej z przełęczy północnego Uralu doszło do niewyjaśnionej tragedii. Na cześć przywódcy całej wyprawy, Igora Diatłowa, przełęcz tę nazwano jego nazwiskiem. Po odtajnieniu akt w 2009 roku, sprawa wzbudziła zainteresowanie historyków i dziennikarzy.
reklama

Okoliczności sprawy sprzed czterdziestu lat zaczęłam rozumieć bardzo szybko. Mnóstwo ludzi, pisemnie i ustnie (na nagraniach), relacjonowało fakty i wrażenia. W torbie od Emila Siergiejewicza była cała sterta gazet i kserokopii, znalazły się nawet dwie książki. Pierwsza była stara, nosiła tytuł Najwyższy stopień trudności. Druga, zatytułowana Cena tajemnicy państwowej – dziewięć żyć, wyglądała na znacznie nowszą. Przeczytałam obie w dwie i pół godziny.

Najwyższy stopień trudności to powieść w niebieskiej okładce z ogniskiem i górami. Autor: J. Jarowoj, były dziennikarz studenckiej gazety „Na Smienu!”, nazywanej „Nasmienką”. Książka była dość nudna, ale już od pierwszej strony zorientowałam się, po co została napisana. Historia diatłowców nie dawała autorowi spokoju. I przedstawił ją tak, jak tylko to było w tamtych czasach możliwe – zaszyfrowane nazwiska i toponimy, a i samo wydarzenie z trudem można było rozpoznać.

Główny bohater, Gleb Sosnowskij, to Igor Diatłow. W powieści Jarowoja tylko on zginął w straszliwej zamieci. Pozostałym udało się schronić w opuszczonej chatce geologów.

Kołomijcewa to Zina Kołmogorowa. Wasenina – Dubinina. Postyr – Zołotariow. Byłam już w stanie rozpoznać znajome charaktery pod obcą postacią.

Druga książka wyglądała na całkiem nową, jeszcze nie wywietrzał z niej zapach farby drukarskiej. Autorem był niejaki Guszczin, prawdopodobnie dziennikarz. Jego książka okazała się dość sensownie skonstruowanym artykułem prasowym, w którym drobiazgowo opisano zarówno wydarzenia sprzed czterdziestu lat, jak i to, co nastąpiło później. Guszczin przedstawił kilka wersji śmierci uczestników wyprawy, z czego jedna wydawała się całkiem przekonująca. Chociaż fotografie w książce były kiepskiej jakości, nawet w takiej wersji rozpoznałam niektóre twarze.

Zabrałam się do robienia notatek.

A zatem.
Pod koniec stycznia 1959 roku, czyli sześć lat po śmierci Stalina i czternaście od zakończenia drugiej wojny światowej, grupa studentów Uralskiego Instytutu Politechnicznego wyruszyła w kolejną wyprawę narciarską, najwyższego wówczas stopnia trudności.
Właściwie w składzie grupy było pięcioro studentów: Igor Diatłow, Aleksander Kolewatow, Rustem Słobodin, Zina i Lusia. Jurij Doroszenko, Gieorgij Kriwoniszczenko i Nikołaj Thibeaux-Brignolles byli już absolwentami UIP, to znaczy inżynierami, a najstarszy uczestnik wyprawy, Aleksander Zołotariow, pracował jako instruktor w ośrodku turystycznym.
reklama
(Warto zauważyć, że początkowo na wyprawę wyruszyło dziesięć osób, ale u Jurija Judina odezwała się rwa kulszowa i dlatego z Obozu Północnego nr 2 zawrócił do domu).

Zapisałam nazwisko Judina wielkimi literami, a następnie jeszcze je zakreśliłam.

Początkowo wszystko szło zgodnie z planem. Grupa Igora Diatłowa pojechała pociągiem ze Swierdłowska do Sierowa, stamtąd do Iwdela, później do Wiżaja, aż wreszcie autostop – zwykła furmanka – przewiózł ich rzeczy do Obozu Północnego nr 2. Sami poszli piechotą. W obozie założyli narty i wyruszyli w kierunku Otortenu, góry na Północnym Uralu, która była głównym celem ich wędrówki.
Nocą z 1 na 2 lutego 1959 roku Diatłow postanowił rozbić namiot na zboczu góry o trudnej do wymówienia nazwie Chołatczachl, którą można przetłumaczyć jako „Góra Umarłych”. Grupa ułożyła się do snu.
Co było dalej? Tylko domysły i zupełna niepewność.
W Swierdłowsku długo czekali na wiadomość, że grupa Diatłowa wróciła do Wiżaju. Nie doczekali się. Rozpoczęły się poszukiwania, a dopiero po dwudziestu pięciu dniach od zdarzenia, na zboczu Góry Umarłych, odkryto pocięty nożem namiot, a w pewnej odległości – martwe ciała. Dwoje leżało pod ogromnym cedrem, troje zamarzło jakby w drodze między drzewem a namiotem. Od namiotu ciągnęły się odciski stóp, a przy cedrze znaleziono „ślady ludzkiej działalności” – palenisko.
Śladów gwałtownej śmierci początkowo nie stwierdzono.
Namiot odkryty na tzw. Przełęczy Diatłowa (domena publiczna)

Na dziewięciu kartkach nakreśliłam poziome linie, na górze napisałam dziewięć imion i nazwisk. Teraz można było sporządzić dokumentację. Ale to jutro. Tymczasem wzięłam prysznic i umościłam się w pościeli, zabierając ze sobą tekturową teczkę. Tym razem jedną z tych, które były u Emila Siergiejewicza. Kolejny podpis: Sprawa… skoroszyt.

Nie było tam nic związanego ze śledztwem. W teczce znajdowały się cieniutkie zeszyciki z wyblakłymi okładkami: prawie zieloną, już nie białą, ledwie co różową… Były to dzienniki grup turystycznych i plany wypraw z lat tysiąc dziewięćset pięćdziesiąt pięć – tysiąc dziewięćset pięćdziesiąt siedem: wyprawa na Kaukaz, na Południowy Ural, do Czorciego (takie były wówczas zasady pisowni) Grodziska… Listy uczestników wypraw, wypisane w specjalnie rozrysowanych tabelach, ulegały zmianom, ale dwa nazwiska powtarzały się wszędzie: I. Diatłow (wymieniany głównie jako dowódca wypraw) i Z. Kołmogorowa (sanitariuszka, intendentka). Dwa razy pojawiło się nazwisko Thibeaux (chociaż bez drugiego członu – Brignolles).

reklama

Przyszedł Schumacher, zbadał nieznajomy zapach starego atramentu (tak pachniały zeszyty mamy prymuski, którymi babcia potrząsała przed moim „trójkowym” nosem). Przytuliłam kota i zaczęliśmy czytać razem.

8. Dziennik
10/II – 57 r.
Ostatni dzień sesji. Niektórzy jeszcze zdają egzaminy, inni przygotowują narty, gromadzą klisze, dopasowują sprzęt. Przecież już dziś w nocy pociąg zabierze nas w dalekie strony!

Na tym zapis się kończył, coś przeszkodziło autorce. Wiedziałam od taty, że podczas wypraw uczestnicy zazwyczaj prowadzą dzienniki po kolei, przy czym wszyscy robią to niezbyt chętnie. Od razu widać kobiece pismo – zdradza to nie tylko lekki nacisk ołówka, ale też drobiazgowe opisy i zwroty „on powiedział”, „ona odpowiedziała”… Mężczyznom szkoda pisać po próżnicy. Przeważnie powściągliwie informują, gdzie w danym momencie znajduje się grupa i jakie są warunki pogodowe. W najlepszym wypadku opisują atrakcyjność otaczającego krajobrazu. Pod warunkiem, że uznają go za atrakcyjny.

Dziennik, który czytałam, nie miał związku ze śledztwem. Ale chyba domyślałam się, kto go prowadził.

W oczekiwaniu na elektryczkę podrygiwaliśmy, śpiewaliśmy, skakaliśmy, jedliśmy cukierki. Zagrzaliśmy się w mieszkaniu pewnego robotnika, byliśmy świadkami rozpaczy alkoholika i radości człowieka. Do Swierdłowska dojechaliśmy dwiema elektryczkami. Całej wyprawie to-warzyszyły rozmaite przygody i interesujące wypadki. Na przykład, Wołodii zepsuły się wiązania. Kiedy czekaliśmy, aż zostaną naprawione, dziewczyny improwizowały na melodię filmowego włóczęgi: „Awaria-a-a-a”.

To prawda, była taka piosenka z indyjskiego filmu Włóczęga z Rajem Kapoorem. Abaraja-a-a-a. Mama śpiewała mi kiedyś popularną w tamtych czasach czastuszkę:

Raj Kapoor, Raj Kapoor,

Spójrzże na ten głupców chór:

Nawet babunia ma

Śpiewa z nimi „Abaraja”.

Notatkę o awarii najwyraźniej napisano kobiecą ręką.

W następnym zeszycie były: trasa rozpisana na dni z jasno określonymi celami wyprawy (zapewne na potrzeby Klubu Sportowego) i drobiazgowe rejestry ekwipunku. Do tego odręczne mapy i szkic czegoś, co wyglądało na piec. Obliczenia w słupkach i atramentowe buźki… Kto je malował? Czyżby Diatłow?

Wszystko to działo się dwa lata przed straszną śmiercią jego grupy.

reklama

Otworzyłam wspólnie prowadzony zeszyt w ceratowej okładce. Na pierwszej stronie zapisano ołówkiem:

Dziennik wyprawy na Kaukaz (lato–jesień 1957 r.)

Na początku zachwycone dziewczęta szczegółowo opisują drogę i swoje oczekiwania. Później pojawia się zamaszysty charakter pisma:

26 sierpnia 1957 r.
Dziwna pogoda, chociaż dla tych stron może być typowa. Nieznośny upał w ciągu dnia, dość zimno w nocy. Step, niekończący się step. Miejsca historycznych bitew z czasów drugiej wojny światowej. Na jednej ze stacyjek stoi pomnik w kształcie armaty upamiętniający poległych artylerzystów.
Wkrótce Stalingrad. Wszystko tu przypomina o minionej wojnie. Zachowały się leje po pociskach, braterskie mogiły i pomniki. Piękny duży dworzec zbudowano w stylu heroicznym. Przy wejściu stoją rzeźby żołnierzy i żeglarzy, którzy bronili Stalingradu. Jest i Wołga. Pociąg omija rzekę i tylko czasami ukazuje się jej lazurowa tafla. Kanał Wołga–Don imienia Lenina. Przy wejściu stoi ogromny pomnik Stalina. Pociąg jedzie wzdłuż kanału, wokoło suchy step. Najwyraźniej tory kolejowe to najbardziej żyzne i urodzajne miejsce – z powodzeniem rosną wzdłuż nich dynie i arbuzy; i to jakie wielkie, jakie dojrzałe. I tak bez końca.
Żadnych szczególnych wrażeń. Jasno rozbłyskują pioruny, które na tej równinie widać z odległości kilkuset km.
Diatłow I.

Ten tekst jest fragmentem książki Anny Matwiejewej „Przełęcz Diatłowa. Tajemnica dziewięciorga”:

Anna Matwiejewa
„Przełęcz Diatłowa. Tajemnica dziewięciorga”
cena:
39,90 zł
Podajemy sugerowaną cenę detaliczną z dnia dodania produktu do naszej bazy. Użyj przycisku, aby przejść do sklepu — tam poznasz aktualną cenę produktu. Szczęśliwie zwykle jest niższa.
Wydawca:
Mova
Tłumaczenie:
Magdalena Dolińska-Rydzek
Rok wydania:
2020
Okładka:
miękka
Liczba stron:
304
Premiera:
26.02.2020

Kaukaski dziennik okazał się najbardziej szczegółowy, ale nie znalazłam w nim już więcej zamaszystych zapisków Diatłowa. Najwyraźniej, jako przywódca wyprawy, mógł wykręcić się od tego obowiązku. Natomiast inni uczestnicy chętnie i dużo piszą o Igorze:

Pojawiło się pytanie, czy nie zostawić tu kogoś, żeby popilnował rzeczy. Kola, Sławko i Paszka stanowczo naciskali na Igora przekonując, że jeśli nikt nie zostanie, wszystko ukradną. Początkowo Igor zdecydowanie odmówił, ale po ponownej ofensywie chłopaków wstał i, niczym Napoleon, po długim namyśle oznajmił ze spokojem: „Zostaną Kola i ty, Żenia”. Byłem zaskoczony, bo nie chciałem zostawać, tylko wracać.
Grób zmarłych członków wyprawy na cmentarzu Michajłowskim w Jekaterynburgu (domena publiczna)

Zaraz pod notatką następował szczegółowy, długi na siedem stron wpis sporządzony czytelnym i wyraźnym pismem, które od razu zwróciło moją uwagę. Później dostrzegłam, że często pojawia się w dzienniku. Jego właścicielka (bez wątpienia właścicielka) z przyjemnością opisy-wała swoje wrażenia. Najwyraźniej lubiła pisać.

reklama
1 września 1957 r.
Dzień dobry!
Tak, to naprawdę dobry dzień.
Tego dnia w różnych krańcach Związku Radzieckiego wszyscy pędzą do szkoły – pierwszacy z rodzicami, pozostali bez. Ile spotkań, radości, uścisków dłoni, całusów, pisków przy spotkaniach i tym podobnych ma miejsce pierwszego września. Być może dzisiaj i w Instytucie, kilka tysięcy kilometrów stąd, w Klubie Sportowym zebrali się nasi marszowi przyjaciele i wymieniają się wrażeniami z minionego lata. Czy ktoś był w Sajanach czy na Uralu, wszyscy rozradowani i weseli pędzą do Klubu Sportowego. Co prawda, nie powinno być ich zbyt wielu, część z nich odbywa teraz praktyki, część jest na wyprawach.
Dzień dobry! Wszyscy, starzy i młodzi, pamiętają o tym dniu. I jak tu nie pamiętać! Także i my, dwanaście osób, spacerujemy po Wąwozie Czegemskim i mimowolnie nam się przypomina, że dzisiaj pierwszy września!

Napisane nieudolnie, ale szczerze. Jak mawia moja mama: z sercem. Przerzuciłam kilka stron aż do ostatniego akapitu:

…Wokół tylko góry, ośnieżone szczyty. Wspinamy się coraz wyżej, napotykamy las i piękne kwiaty, tu i ówdzie maliny i borówki. Przechodzimy jeszcze jeden strumień i zatrzymujemy się na posiłek. Miejsce jest naprawdę bardzo, bardzo piękne – wysepka otoczona wodą i górami. Pogoda zrobiła się okropna, pada deszcz. Już płonie nasze turystyczne ognisko, gotuje się kolacja i tak każdego dnia. Odkrywamy coraz to nowe rzeczy, tak wspaniałe i majestatyczne, że człowiek wydaje się przy nich ledwie żuczkiem, a przecież jednocześnie jest wszechwładny. Być może coś jeszcze dopiszę, ale na dzisiaj wystarczy.
Z pozdrowieniami, Zkolm…

Osoba, która napisała te słowa, była wyjątkowo uduchowiona. Czyżby Zina Kołmogorowa? Zinoczka, śliczna brunetka, której uroda przebija nawet przez te niemądre opisy. Za dwa lata zginie tragicznie wraz z pozostałymi diatłowcami. Tymczasem wędruje po Kaukazie, zachwyca się nieznaną przyrodą i skrupulatnie zapisuje swoje obserwacje we wspólnym dzienniku.

Jakiś mężczyzna zanotował starannym pismem:

Las na prawym brzegu Czegemu i pierwszy postój. Jesteśmy w prawdziwym uralskim lesie: sosny, brzozy, niekiedy wierzby. Z owoców – borówki, jagody, poziomki. Zina nazbierała całe naręcze grzybów i po drodze usiłowała poupychać je w kieszeniach naszych plecaków.

A jakaś dziewczyna pisze:

reklama
Jak tylko ktoś z nas podnosi głos, denerwuje się albo zbyt gwałtownie reaguje na otoczenie, temu od razu przypisują chorobę wysokościową. Dzisiaj bardzo wyraźnie objawiła się u Igora. Przy poprzednim postoju tak długo warczał na Lilię z powodu jodyny, że Lilia pożałowała, że nie zabrała ze sobą żadnych lekarstw (takich jak krople, maść, tabletki itp.) przeciw chorobie wysokościowej.

Zafascynowana zaczęłam czytać wszystko po kolei. Grupa kaukaska zachowywała się profesjonalnie i szła, nie zbaczając z wyznaczonej trasy. Mieli czas na żarty i śmiech.

Wyjątkowo zabawna była przeprawa Ziny, która wgramoliła się na plecy Koli i w ten sposób, nadąsana i przy wtórze przyjacielskiego śmiechu towarzyszy, przedostała się na drugi brzeg. Biedny Kola! Nieźle się musiał namęczyć. Sam waży 64 kg, do tego taka sama waga Ziny – to razem 128 kilo. Trochę ciężko!
Teraz przerwa na obiad. Wszystko w porządku, oprócz tego, że dyżurni przypalili kakao, którego paczkę Igor znalazł w dziupli pobliskiej dużej sosny. Przełęczy nie przeszliśmy, tylko do niej podeszliśmy. Wędrowaliśmy bez szczególnych przygód, trochę górą, trochę doliną. Całkiem dobrze wybraliśmy miejsce na nocleg. Jest tu dużo drewna przyniesionego przez alpinistów. Wołodia (dyżurny) właśnie rozpala ogień, dmąc z całą siłą swoich płuc. Ale z jakiegoś powodu woda nagrzewa się wyjątkowo powoli i w ogóle nie wiadomo, kiedy się zagotuje.

Pod koniec zeszytu natknęliśmy się z Schumim na jeszcze jedną notatkę Zinoczki. Tekst mnie poraził. Czyżby Zina coś przeczuwała?

Trzeba przyznać, że nie jest zbyt ciepło, a my idziemy do przełęczy. Skoro przełęcz Donguz-Orun można nazwać przełęczą „końskich, oślich, i w ogóle bydlęcych kości”, to przełęcz Bassa powinna nazywać się przełęczą „ludzkich kości”. Nie wiadomo jednak, czy niemieckich, czy rosyjskich, to znaczy – burżuazyjnych czy radzieckich. Do przełęczy prowadzi serpentyną dość nudna ścieżka, i w ogóle nie jest to trudna trasa. Po drodze widzieliśmy przełęcz Chiper-Azau, ktoś nawet zaczął żałować, że przez nią nie poszliśmy, ale większość była zadowolona, śpiewaliśmy pieśni o dolinach i morzu. Na nocleg zatrzymaliśmy się na równinie, gdzie na wzniesieniu stoi nagrobek i, najwyraźniej, każdy, kto przejdzie te dwie przełęcze, oddaje cześć tej mogile. Właśnie wszyscy poszli po drewno i ja też muszę iść.

Ten tekst jest fragmentem książki Anny Matwiejewej „Przełęcz Diatłowa. Tajemnica dziewięciorga”:

Anna Matwiejewa
„Przełęcz Diatłowa. Tajemnica dziewięciorga”
cena:
39,90 zł
Podajemy sugerowaną cenę detaliczną z dnia dodania produktu do naszej bazy. Użyj przycisku, aby przejść do sklepu — tam poznasz aktualną cenę produktu. Szczęśliwie zwykle jest niższa.
Wydawca:
Mova
Tłumaczenie:
Magdalena Dolińska-Rydzek
Rok wydania:
2020
Okładka:
miękka
Liczba stron:
304
Premiera:
26.02.2020
reklama
Komentarze
o autorze
Anna Matwiejewa
Ur. 1972. Rosyjska pisarka i dziennikarka. Autorka kilkunastu książek, w tym powieści i zbiorów opowiadań. Mieszka w Jekaterynburgu.

Zamów newsletter

Zapisz się, aby otrzymywać przegląd najciekawszych tekstów prosto do skrzynki mailowej. Tylko wartościowe treści, zawsze za darmo.

Zamawiając newsletter, wyrażasz zgodę na użycie adresu e-mail w celu świadczenia usługi. Usługę możesz w każdej chwili anulować, instrukcję znajdziesz w newsletterze.
© 2001-2024 Promohistoria. Wszelkie prawa zastrzeżone