Alkohol w PRL-u

opublikowano: 2015-03-27, 12:00
wszelkie prawa zastrzeżone
PRL cechował swoisty paradoks: im gorzej działo się w państwie, tym szybciej wzrastała konsumpcja gorzałki. A że głównie działo się źle, w ciągu całego okresu istnienia Polski Ludowej rejestrowane spożycie alkoholu wzrosło aż czterokrotnie.
reklama
Muzeum Wódki w Mandrogach (Rosja) (fot. Veikia; lic. CC BY-SA 3.0)

Jak obliczono, na podstawie dostępnych danych statystycznych, w roku 1980 obywatele naszego kraju wypili aż półtora miliarda butelek wódki. Wcześniej też nie było dobrze. Krzysztof Kosiński, autor „Historii pijaństwa w czasach PRL”, twierdzi, że w latach siedemdziesiątych Polacy bez wątpienia należeli do najbardziej pijanych narodów świata, wszak kilka razy w tygodniu regularnie upijało się, bagatela, pięć milionów mieszkańców naszego państwa! Bezspornym faktem jest, że taki stan ówczesne społeczeństwo zawdzięczało władzy, ale nie dlatego, że zamiarem komunistów było przekształcenie obywateli w pijany na umór motłoch. Zdecydowały o tym względy natury ekonomicznej: przychody Państwowego Monopolu Spirytusowego stanowiły jedną z najważniejszych pozycji budżetowych komunistycznego państwa. Duży wpływ na taką sytuację miał wieczny niedobór towarów na rynku, gdyż posiadane nadwyżki finansowe Polacy wydawali po prostu na alkohol, co z kolei pozwalało uniknąć galopującej inflacji.

Krótko mówiąc: Polska Ludowa wódką stała, a gdyby społeczeństwo jakimś cudem porzuciło zamiłowanie do trunków, państwu niewątpliwie groziłoby bankructwo, a w konsekwencji – upadek. Świadczą o tym suche dane statystyczne: w 1947 roku wpływy ze sprzedaży alkoholu sięgnęły około 13% wszystkich wpływów do budżetu, ale rok później wzrosły do 15%. Dalej było jeszcze lepiej: w połowie lat pięćdziesiątych wpływy ze sprzedaży alkoholu stanowiły około 11% budżetu, w 1960 roku – około 9%, w 1970 roku – około 11,5%, w 1975 roku – około 12,5%, by w 1980 roku przekroczyć 14%. Ten ostatni niechlubny wynik był z jednej strony skutkiem rekordowych zakupów trunków monopolowych, a z drugiej – ówczesnego drastycznego załamania się gospodarki i spadku innych dochodów. Jak skrupulatnie obliczono przed wojną, w roku 1938 statystyczny mieszkaniec naszego kraju wypijał „zaledwie” 1,5 litra alkoholu (w przeliczeniu na czysty spirytus), natomiast w pierwszych latach powojennych wskaźnik ten wynosił 2,2 litra, by w roku 1956 wzrosnąć do 3,2 litra. Sytuacja pogarszała się w kolejnych dekadach: w 1965 roku „statystyczny” Polak wypił 4,1 litra czystego alkoholu, w 1970 roku – już 5,1 litra. A pamiętajmy, że w tych obliczeniach brano co prawda pod uwagę osoby dorosłe, ale w tym takie, które z różnych względów nawet nie brały alkoholu do ust lub piły go tylko okazjonalnie w bardzo małych ilościach. Zresztą wyroby alkoholowe były stosunkowo tanie: w latach pięćdziesiątych za przeciętną pensję można było nabyć 32 butelki wódki, a w latach siedemdziesiątych już 50.

Alkohol w PRL-u – przeczytaj:

reklama

Za czasów Edwarda Gierka oficjalna propaganda chwaliła się wieloma osiągnięciami polskiej gospodarki, ale o jednym uparcie milczała. W owych czasach nie było na naszym kontynencie innego kraju niż Polska, w której alkohol byłby tak powszechnie dostępny. Jeden punkt sprzedaży przypadał średnio na 631 osób, podczas gdy na przykład w Finlandii sklep, w którym sprzedawano napoje wyskokowe obsługiwał aż 27,6 tysięcy mieszkańców. Żaden inny produkt naszego rodzimego przemysłu nie miał szans równać się pod względem dostępności z wódką, może poza zaprawianymi siarką winami owocowymi.

Dostępność alkoholu rażąco kontrastowała z ogólną mizerią panującą na rynku, o czym świadczy taki dowcip:

– Kiedy w socjalizmie zostanie zlikwidowany alkoholizm?
– Jeszcze trochę trzeba na to poczekać, ale zrobiliśmy już duży krok w tym kierunku – zlikwidowaliśmy zagrychę!

Jak stwierdził przywołany już wcześniej Krzysztof Kosiński:

Był to jednak dopiero początek prawdziwej fali powszechnego pijaństwa, które rozpętało się w latach 70. Pod koniec dekady wypijano rocznie blisko 300 mln litrów alkoholu, co w przeliczeniu na głowę mieszkańca dawało ok. 8,6 litra. […] Warto tu też wspomnieć o specyficznych kalkulacjach planistów. Np. w połowie lat 80. szacowano, że wydatki statystycznego Polaka na alkohol przewyższały aż o 40 proc. wydatki na mięso, a o 60 proc. wydatki na ubranie. Innymi słowy, Polacy wydawali na alkohol pieniądze, których nie mogli przeznaczyć na inne cele z powodu m.in. »braków i niedoborów«”. Nic więc dziwnego, że dowcipy o pijakach i pijackich zwyczajach cieszyły się wielkim powodzeniem.

Jak pijemy:

– Anorektyk – nie zagryza.
– Egzorcysta – pije duszkiem.
– Grabarz – pije na umór.
– Higienistka – pije tylko czystą.
– Ichtiolog – pije pod śledzika.
– Kamerzysta – pije, aż mu się film urwie.
– Ksiądz – pije na amen.
– Laborant – pije, aż zobaczy białe myszki.
– Lekarz – pije na zdrowie.
– Matematyk – pije na potęgę.
– Ornitolog – pije na sępa.
– Pediatra – po maluchu.
– Perfekcjonista – raz, a dobrze.
– Pilot – nawala się jak messerschmitt.
– Syndyk – pije do upadłego.
– Tenisista – pije setami.
– Wampir – daje w szyję.
– Wędkarz – zalewa robaka.
– Członkinie Koła Gospodyń Wiejskich – piją, tańczą i haftują.

Tekst jest fragmentem książki „Życie w PRL i strasznie, i śmiesznie”:

Iwona Kienzler
„Życie w PRL i strasznie, i śmiesznie”
cena:
29,90 zł
Podajemy sugerowaną cenę detaliczną z dnia dodania produktu do naszej bazy. Użyj przycisku, aby przejść do sklepu — tam poznasz aktualną cenę produktu. Szczęśliwie zwykle jest niższa.
Wydawca:
Bellona
Okładka:
miękka
Format:
145x205 mm
EAN:
9788311135451
Idzie pijak środkiem ulicy i zatrzymuje go policjant:

– Dokumenty proszę.

– Nie mam, zostawiłem w Atlantydzie.

Na to zdziwiony policjant mówi:

– Jak to? Przecież Atlantyda została dawno zalana?

– A ja nie?

Wchodzi pijak do sklepu monopolowego i krzyczy:

– Dzień dobry, jestem Jan Wiśniewski i poproszę wino.

Sprzedawca zdziwiony pyta:

– Dobrze, dam to wino, ale po co pan się przedstawiasz?

– Bo ja nie jestem anonimowym alkoholikiem.

reklama
– Często pijesz?

– Od czasu do czasu.

– To znaczy?

– Od czasu, jak knajpę otworzą, do czasu, jak ją zamkną.

Choć oficjalnie władze walczyły z plagą alkoholizmu, w dobie PRL-u w zasadzie istniało przyzwolenie na picie, a zataczający się na ulicach pijacy budzili jedynie pobłażliwe uśmiechy.

– Tyle się złego naczytałem na temat alkoholu – mówi Antek do kolegi – że wreszcie sobie powiedziałem, czas raz na zawsze z tym skończyć!

– Z piciem?

– Nie, z czytaniem.

Dwóch gości popija sobie winko pod sklepem. Nagle podjeżdża elegancki samochód z którego wysiada jakieś zamożne małżeństwo. Kupują w sklepie wodę w butelce i zaczynają sobie popijać.

– Popatrz – mówi jeden z pijaczków – piją wodę.

– No – mówi drugi – jak zwierzęta.

Brama Stoczni Gdańskiej w sierpniu 1980 roku

Pierwszą jaskółkę zmian w podejściu do problemu pijaństwa i alkoholizmu zaobserwowano latem 1980 roku, gdy komitety strajkowe w wielu protestujących wówczas zakładach pracy na terenie całego kraju, wzorem komitetu ze Stoczni Gdańskiej, wprowadziły prohibicję. Co więcej, straż robotnicza surowo ją egzekwowała. Wówczas też pojawił się pogląd, że władza celowo rozpija naród, by móc nim bezkarnie manipulować, abstynencję uznano więc za formę buntu przeciwko reżimowi. Zresztą w całym kraju zaobserwowano wówczas wręcz drastyczny spadek konsumpcji alkoholu, zapewne dlatego, że wraz z sukcesami „Solidarności” pojawiła się nikła nadzieja na zmiany, w tym na nowe, godniejsze życie. Na początku lat osiemdziesiątych stało się coś niebywałego w całej historii PRL-u: w sklepach zaczęło brakować wódki.

Z pewnością nie martwiło to generała Wojciecha Jaruzelskiego, zdeklarowanego abstynenta, który od 11 lutego 1981 roku stał na czele rządu, a 18 października tego samego roku objął stanowisko I sekretarza KC PZPR. Dwa tygodnie po objęciu teki premiera, generał zwołał naradę, by omówić niezmiernie ważki problem pijaństwa i alkoholizmu w polskim społeczeństwie. Wniosek był jeden: należy czym prędzej przystąpić do prac nad ustawą alkoholową. W tym samym roku wprowadzono kartki na alkohol, uprawniające do zakupu jednej butelki na miesiąc, oczywiście pod warunkiem, że posiadacz takiej kartki mógł się wylegitymować dowodem osobistym. Reglamentację alkoholu utrzymano przez kolejne dwa lata, a w październiku 1982 roku do walki z alkoholizmem wytoczono jeszcze cięższe armaty: wydano akt prawny drastycznie ograniczający dostępność napojów wyskokowych. Ilość punktów sprzedaży alkoholu spadła z 46 tysięcy do 19 tysięcy, wprowadzono także zakaz handlu napojami zawierającymi alkohol o stężeniu powyżej 4,5% przed godziną 13.00. Nie oznaczało to jednak, że pracownicy sklepów monopolowych będą mieć wolne przedpołudnia, wręcz przeciwnie placówki te były czynne od godziny 10.00 lub 11.00, ale sprzedaż dostępnego tam towaru zaczynała się od godziny 13.00. Były jednak wyjątki: wysokoprocentowe trunki można było kupować od rana za dewizy w sklepach Pewexu lub Baltony.

reklama

Co pito za czasów PRL-u? Niewątpliwie podstawowym trunkiem owych czasów był sztandarowy produkt Polskiego Monopolu Spirytusowego – wódka czysta wyborowa albo żytnia. Pito ją niekoniecznie schłodzoną, często w musztardówkach, czyli w charakterystycznych słoiczkach po musztardzie, w których mieściły się aż dwie „setki” napitku, albo bezpośrednio z butelki, „z gwinta”, jak wówczas mawiano, i przy każdej okazji: imieniny, święta kościelne i państwowe, Dzień Kobiet, wypłata, sposobności nie brakowało. W latach powojennych butelki z wódką zatykane były po prostu korkiem i lakowane, a otwierało się je w specjalny sposób – przez „odbijanie”, czyli uderzając mocno w dno butelki dłonią. Później wprowadzono zakrętki, ale rytuał odbijania butelki przed jej otwarciem przetrwał. Ponieważ do niepisanej tradycji weszło oblewanie wypłaty, w pierwszych dniach miesiąca krajobraz ulic wzbogacał się o zataczających się mężczyzn, wśród których można było znaleźć przedstawicieli niemalże wszystkich zawodów.

Przeczytaj:

Wielkim powodzeniem cieszyła się wysokoprocentowa wódka Polonaise, dostępna wyłącznie w Pewexie. Nic dziwnego, skoro był to trunek dość dobrej jakości, a jego cena w tym dewizowym sklepie była niższa niż tradycyjnych wódek w sklepach, nawet licząc po czarnorynkowym kursie dolara. Otwarcie butelki kwitowano w towarzystwie słowami: „Poloneza czas zacząć”.

Tekst jest fragmentem książki „Życie w PRL i strasznie, i śmiesznie”:

Iwona Kienzler
„Życie w PRL i strasznie, i śmiesznie”
cena:
29,90 zł
Podajemy sugerowaną cenę detaliczną z dnia dodania produktu do naszej bazy. Użyj przycisku, aby przejść do sklepu — tam poznasz aktualną cenę produktu. Szczęśliwie zwykle jest niższa.
Wydawca:
Bellona
Okładka:
miękka
Format:
145x205 mm
EAN:
9788311135451

Sytuacja nieco się zmieniła po wprowadzeniu kartek na alkohol, a później ograniczeń w jego sprzedaży. Zamysłem twórców ustawy, z abstynentem generałem Jaruzelskim na czele, było oczywiście, jeżeli nie zlikwidowanie, to przynajmniej znaczne ograniczenie alkoholizmu wśród obywateli. Życie jednak srodze zakpiło z ustawodawcy, gdyż mimo owych zakazów i ograniczeń, problem pijaństwa w Polsce nie zniknął. Ludzie uzależnieni od alkoholu przerzucili się bowiem na środki chemiczne na bazie spirytusu, wielkim powodzeniem cieszyły się rozmaite tanie wody kolońskie dostępne w kioskach Ruchu, jak chociażby „Woda brzozowa”, czy lekarstwa w rodzaju kropli miętowych lub żołądkowych. Pito nawet… środek na trądzik Acnosan, przeznaczony do użytku zewnętrznego. Co gorsza, alkoholicy sięgali też po środki chemiczne, które na dobre mogły zrujnować im zdrowie, jak chociażby denaturat, na którym widniała trupia główka – znak oznaczający truciznę, płyn do chłodnic samochodowych Borygo, dużym powodzeniem cieszył się też płyn do spryskiwaczy Autovidol. Co ciekawe, ustawa antyalkoholowa objęła też denaturat, sprzedawany wyłącznie w sklepach chemicznych, gdyż można go było nabyć dopiero po godzinie 13.00.

reklama
Wchodzi pijak do monopolowego i pyta:

– Jest denaturat?

Ekspedientka na to:

– Nie ma.

– A jakieś inne wino?

Inny dowcip na temat denaturatu:

Puka menel w drzwi pewnego domu. Gdy mieszkająca tam kobieta je otwiera, pijak mówi:

– Nic dzisiaj nie jadłem, proszę o jedną kromkę chleba.

– Ma pan dzisiaj szczęście, bo mąż ma urodziny i został kawałek tortu.

Menel wziął tort, podziękował i poszedł. Za zakrętem zatrzymuje się i wzdycha:

– Ciekawe, jak ja przez ten tort denaturat przesączę.

W czasach reglamentacji alkoholu półlitrówka stała się wręcz regularnym środkiem płatniczym, wykorzystywanym chociażby w przemyśle remontowo-budowlanym. Butelkami z wódką płacono za wszystkie usługi fachowców: hydraulików, malarzy, kafelkarzy. Oprócz będącego w obiegu alkoholu, do łask powrócił bimber, który podobnie jak w czasach powojennych pędzono nielegalnie w wielu miejscach. Aby uzyskać czysty spirytus, należało zapamiętać datę bitwy pod Grunwaldem (1410), a więc: wziąć jeden kilogram cukru, cztery dekagramy drożdży i dziesięć litrów wody, a potem zrobić zacier i po cichu destylować. Oczywiście władza nie zamierzała patrzeć na ten proceder bezczynnie i milicja z całą bezwzględnością ścigała bimbrowników i zamykała nielegalne wytwórnie spirytusu. Efekt jej działań był dość mizerny, pomimo że co roku wykrywała 15 tysięcy bimbrowni, interes się kręcił, a w miejsce zlikwidowanej nielegalnej wytwórni bimbru powstawała nowa. Ponieważ najwięcej bimbrowni w Warszawie w owym czasie było zlokalizowanych na ulicy Ząbkowskiej, szybko przechrzczono ją na Bimberstrasse. Natomiast mieszkanie, gdzie można było kupić alkohol, produkowany przez państwo czy pokątnie przez „prywatną inicjatywę”, nazywane było metą. Walka z pijaństwem wydawała się być walką z wiatrakami, gdyż mimo tych wszystkich restrykcji i ograniczeń, w latach osiemdziesiątych przeciętny Polak wypijał aż dziewięć litrów czystego spirytusu rocznie, najwięcej w całej powojennej historii naszego kraju. Piwo, znacznie wówczas mniej popularne i trudniej dostępne niż wódka czy czysty spirytus, nazywano „szampanem klasy pracującej”. Państwo musiało też znacznie więcej wyłożyć na leczenie osób uzależnionych, gdyż, jak wynika z ówczesnych statystyk, w latach osiemdziesiątych ilość przyjęć do szpitali z powodu psychozy alkoholowej osiągnęła średnią 37,9 osoby na 100 tysięcy mieszkańców.

– Co to jest śniadanie hydraulika?

– Wódka z rana.

Syn do ojca:

– Tato, tato… wódka podrożała. Czy to znaczy, że będziesz mniej pić?

– Nie, to znaczy, że będziesz mniej jeść.

reklama

Nawiasem mówiąc, zdrowie miłośników wyskokowych trunków rujnował nawet rodzimy przemysł alkoholowy. Na rynku pojawiły się bowiem, sprzedawane na kartki, wódki Vistula i Baltic, przy produkcji których najwyraźniej wykorzystywano technologię opartą na hydratacji etylenu. Przeprowadzone badania specjalistyczne udowodniły czarno na białym, że wspomniane wódki zupełnie nie nadają się do spożycia, ponieważ zawierają wysoką zawartość substancji toksycznych. Wyniki owych badań nie zrobiły najmniejszego wrażenia na producentach tych alkoholi, którzy twierdzili, że wódki są nie tylko zupełnie nieszkodliwe, ale też są trunkami wysokiej jakości. Na dowód tego twierdzenia przytaczali fakt, że wysyłają je na eksport i to nawet na inny, odległy kontynent – do Australii. Przyszłość miała pokazać, że są to wręcz magiczne napitki. Po pewnym czasie do naszego kraju nadeszły nader intrygujące wieści z Antypodów dotyczące właśnie owych eksportowych wódek. Otóż okazało się, że cieszą się one wyjątkową popularnością wśród tubylców – Aborygenów, z różnych plemion, którzy po zmieszaniu wódki z niewielką ilością benzyny i krwią kazuara, spożywają taki osobliwy „koktajl” podczas obrzędów religijnych. Ponoć wypicie takiego płynu dostarczało miejscowym szamanom nadprzyrodzonych mocy.

Z problemem alkoholizmu i pijaństwa władze usiłowały poradzić sobie zakładając izby wytrzeźwień, czyli całodobowe instytucje zdrowotne, które miały za zadanie wspomagać służby porządkowe w walce z alkoholizmem. Przyjmowano do nich osoby nietrzeźwe, włóczące się bez celu po ulicach, śpiące na ławkach i w bramach czy też zakłócające porządek. Nie był to polski wynalazek, pierwsza izba wytrzeźwień na świecie została uruchomiona w Czechosłowacji już w latach czterdziestych. Natomiast pierwsza instytucja tego typu powstała w naszym kraju w 1956 roku. Powołano je na mocy Rozporządzenia Ministra Spraw Wewnętrznych w sprawie organizacji izb wytrzeźwień oraz sposobu ustalania opłat związanych z pobytem w tych izbach z 21 listopada 1956 roku. Artykuł 1. tego rozporządzenia głosił, że: „Izba stanowi miejsce czasowego pobytu osób nietrzeźwych, które swoim zachowaniem zakłócają spokój, dają powód do zgorszenia w miejscach publicznych, bądź na skutek nadużywania alkoholu stanowią niebezpieczeństwo dla otoczenia lub zdrowia własnego”. Jeżeli patrol milicji spotkał na ulicy delikwenta w stanie upojenia alkoholowego, bezzwłocznie odwożono go na izbę wytrzeźwień, która przez jej pensjonariuszy została ochrzczona mianem „dołka”, gdzie pijaka witano lodowatym prysznicem wodnym, bywało, że przywiązywano pasami, gdy stawiał opór. Za taką noc pełną atrakcji „na dołku” wystawiano potem słony rachunek, który na ogół uiszczała żona delikwenta odejmując dzieciom od ust. Czasem amator wyskokowych napoi płacił dopiero po interwencji komornika. Pobyt w izbie wytrzeźwień do tanich nie należał, a rachunek obejmował nie tylko sam nocleg, ale także koszt przewozu pijanego osobnika na izbę, czy różnego rodzaju usługi, z lodowatym prysznicem na czele. Dlatego placówki te nazywano najdroższymi hotelami w PRL-u, a dowcipnisie szybko ukuli własną definicję izby, którą dziś można znaleźć w Nonsensopedii. Polskiej Encyklopedii Humoru: „Izba wytrzeźwień – obiekt wypoczynkowy działający całodobowo, przeznaczony do opieki nad ludźmi, u których za parę godzin wystąpi ból głowy. Słynie ze swojej gościnności, toteż niektórzy lubią wpadać tam nawet kilkadziesiąt razy w swoim życiu. Jedyny tego typu obiekt, który nie jest oznaczany gwiazdkami, gdyż jego pensjonariusze zyskują pełną pamięć i świadomość dopiero po jego opuszczeniu”.

Tekst jest fragmentem książki „Życie w PRL i strasznie, i śmiesznie”:

Iwona Kienzler
„Życie w PRL i strasznie, i śmiesznie”
cena:
29,90 zł
Podajemy sugerowaną cenę detaliczną z dnia dodania produktu do naszej bazy. Użyj przycisku, aby przejść do sklepu — tam poznasz aktualną cenę produktu. Szczęśliwie zwykle jest niższa.
Wydawca:
Bellona
Okładka:
miękka
Format:
145x205 mm
EAN:
9788311135451
reklama
Komentarze
o autorze
Iwona Kienzler
Autorka ponad osiemdziesięciu książek – publikacji non-fiction z zakresu historii, jak również leksykonów i słowników. Pisze także reportaże z podróży oraz artykuły dotyczące spraw gospodarczych i historii Polski, a także odwiedzanych przez nią krajów i regionów.

Zamów newsletter

Zapisz się, aby otrzymywać przegląd najciekawszych tekstów prosto do skrzynki mailowej. Tylko wartościowe treści, zawsze za darmo.

Zamawiając newsletter, wyrażasz zgodę na użycie adresu e-mail w celu świadczenia usługi. Usługę możesz w każdej chwili anulować, instrukcję znajdziesz w newsletterze.
© 2001-2024 Promohistoria. Wszelkie prawa zastrzeżone